sobota, 27 grudnia 2008

"Uśmiech Mony Lizy", Mike Newell


Raz na jakiś czas trzeba sobie obejrzeć mdłą romantyczną komedię. Na bollywoody nie mam już niestety ani czasu... ani zdrowia ;)

No to taśmowiec z hollywood. I są święta, więc nie trzeba nic od nikogo pożyczać - wszystko jest w TV :>

Padło na "Uśmiech Mony Lizy". Troszkę się zdziwiłam, bo nie spodziewałam się tylu przebłysków "ambitności" i że wątek romantyczny z główną bohaterką w roli głównej zostanie zepchnięty gdzieś na dalszy plan...
Nie do wiary, ale tak właśnie jest.
Jednak mimo tych kilku odstępstw od normy komedii made in USA, film Newella i tak pozostaje przyjemnym "filmidełkiem"- akurat na mroźny wieczór, z herbatką w ręcę i kocykiem. Polecam.

Nie samą "wysoką" twórczością człowiek przecież żyje :>

piątek, 26 grudnia 2008

"Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka", Gore Verbinski


Jak to w Święta - telewizja zawsze uraczy jakimiś odgrzewanymi kotletami.
Jeden plus - jak ktoś nie był na czymś w kinie i przez dwa lata nie udało mu się tego dorwać tego czegoś na DVD to może sobie akurat to coś obejrzeć ;)

Dlaczego by nie? Wczorajszy wieczór spędziłam więc przed TV i wśród piratów.
Pierwsza część zachwyciła mnie w prawie 100%. Dobry humor, fajne gagi i ciekawe zwroty akcji. I Depp jako niezbyt rozgarnięty kapitan - po prostu rewelacja!
Dlatego też tak "drobiłam" przed 20.10, żeby zobaczyć ciąg dalszy.
I jak? No... trochę się przemęczyłam.
Fajny motyw z bijącym sercem zamkniętym w skrzyni...ale reszta jakoś się tak rozsypała. W paru miejscach film rozjeżdża się w "Szwach" jak przyciasna mini...
Niby efekty fajne i Johny dalej tak samo "sirotkowaty" jak w pierwszej części...ale oczekiwałam czegoś lepszego.
A za końcówkę (po kiśnięciu bez oderwania ponad 2 godziny przed telewizorem) to mam ochotę reżysera rozerwać na kawałki :> No bo kurde, trzeba iść do znajomych i pożyczyć 3 część... i kolejne ponad 2 godziny (które z pożytkiem można przeznanczyć na naukę do egzaminów :>) przesiedzę przed kompem.
Inaczej mnie ciekawość zjeeee :)

"Przyjeżdża orkiestra", Eran Kolirin


Co może zrobić ośmiu mężczyzn, opakowanych w niebieskie mundury, taszczący ciężkie bagaże z upartym komendantem, który za nic nie chce się przyznać, że Izrael zna bardzo słabo? No co? ;)

Iść przed siebie (tak, tak na piechotę ;)

Ku uciesze widzów, którzy dzięki tej zabłąkanej orkiestrze mają szansę "łyknąć" trochę małomiasteczkowych klimatów. Co prawda, prezentują się one tak, jak wszędzie indziej na świecie - ale i tak jest fajnie.

Tandetna dyskoteka na rolkach, zakochany typek o fizjonomii zbira, który co noc wystaje pod budką telefoniczną i czeka na telefon od dziewczyny... barwie prawda?
I do tego jeszcze ósemka "smerfów", którzy w tej specyficznej rzeczywistości radzą sobie... umiarkowanie :)

Choć po przeczytaniu tych wszystkich "ochów" i "achów" na plakacie, spodziewałam się rewelacji ( a "Przyjeżdża.." niestety nią nie jest) to i tak nie żałuję ;). Sympatyczny i ciepły film - w sam raz na długie, ale bezśnieżne (niestety ;/) zimowe noce.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

"Hanemann", Stefana Chwina


Kolejna pozycja z mojej prywatnej listy książek, które wypada przeczytać...
Wrażenia?
hmmm...

Pomysł fajny - próba opisu zmian, jakie zachodzą po ponowny włączeniu Gdańska do Polski (po odebraniu mu statusu wolnego miasta). Co więcej, głównym bohaterem powieści staje się nie kto inny, ale niemiecki lekarz - Hanemann. Zza jego ramienia spoglądamy na spokojne miasto wypełnione Niemcami, potem na dramatyczne sceny wysiedleńcze. Hanemann pomimo bolesnych doświadczeń, postanawia zostać w Gdańsku i dzięki temu widzimy, jak zmienia się przestrzeń - w domach jego znajomych mieszkają polskie rodziny, ulice zmianiają swoje nazwy.

ale...

Hanemann jak na tytułowego bohatera jest postacją dosyć bierną. W fabule przebija się tylko na zasadzie lejtmotivu wspomnień Piotra (narratora), rozmów innych osób... Nic specjalnego. Natomiast końcówka, kiedy wraz z Hanką i Adamem wyrusza gdzieś w nieznane, żeby uniknąć nasilających sie represji, jest jakaś taka melodramatyczna...

Powieść mimo wszystko bardzo mnie męczyła - nie wiem czy to przez "cięzki" styl Chwinna czy zbytnią rozwlekłość fabuły.

Jedno mnie zastanawia - po co ten motyw z obrazem Caspara Davida Friedricha, który wisiał w gabinecie Hanemanna (i jest też na okładce).
Bo jeśli chodzi o unaocznienie romantycznej duszy lekarza - to do puli minusów dokładam jeszcze jeden... za motyw arcy-kiczowaty.



"33 sceny z życia", Małgorzaty Szumowskiej


Jak głosi wieść :

"Laureat Srebrnego Lamparta na 61 Międzynarodowym Festiwalu w Locarno. To największy międzynarodowy sukces polskiego filmu na tak ważnym festiwalu od 14 lat - to jest, od czasu Srebrnego Niedźwiedzia przyznanego Krzysztofowi Kieślowskiemu w Berlinie w 1994 roku za film "Trzy kolory: Biały".

Kwestionować werdyktu jury nie mam zamiaru... raczej zastanawiam się, czemu nagradzane są takie filmy. Czemu w mediach (i sztuce) tak uparcie propaguje się ból, rozpacz i beznadzieję. Ambitne kino musi zawierać przynajmniej z 50% brudu. Proza czy poezja - podobnie... Czy jak w przypadku World Press Photo, gdzie zdjęcia nie-wojenne i nie-post-tragiczne stanowią niewielki ułamek całej wystawy (i zapewne zgłoszeń na konkurs).

Wracając do filmu...

Po obejrzeniu "33 scen" poczułam się jakoś okropnie - ze swoim człowieczeństwem (w sensie ontologicznym), fizjologią życia, wszystkimi (jak się wydawało) wzniosłymi myślami i uczuciami. A szary i brudny Kraków, jaki zobaczyłam zaraz po wyjściu z kina, jeszcze boleśniej się unaoczniał...

Film zaczyna się niewinnie. Spotkanie rodzinne na (jeszcze) sielskiej wsi, rozmowy i przekomarzania się. Każdy z siedzących przy stole to człowiek z pasją, który robi coś, czego zwykły widz na pewno mu zazdrości - jest autorem poczytnych kryminałów, prac plastycznych czy kompozytorem. Jednak za chwilę kamera dekonstruuje ten świat bezlitośnie... Znika mit artystycznego natchnienia (rzemieślnicze tworzenie przez Julię pracy plastycznej "pod krytykę"), w gruzy obraca się godność śmierci... Zamiast wzruszającego obrazu pożegnania, są wzajemne kłótnie na szpitalnym korytarzu i przeraźliwe wycie medycznych urządzeń... Niby-namaszczenie udzielane przez niby-księdza.
Nawet sama miłość się gdzieś rozpływa...a seks nie sprawia nikomu przyjemności

Czy faktycznie rzeczywistość, w której żyjemy, jest aż tak potworna? Aż tak nieludzka?

Ja mimo wszystko mam ciągle nadzieję, że nie...
i że w mojej mikroprzestrzeni, którą odmierzam swoim wzrokiem i krokami, nigdy się tak nie stanie.

P.S. i co do plakatu - nawet on jest w kontekście tego wszystkiego przesiągnięty ironią. Bo szczerze mówiąc, można się po nim spodziewać wszystkiego - jakiejś ciepłej historii o miłości, nadziei itepe itede... - a dostaje się świat w kompletnej rozsypce.

poniedziałek, 24 listopada 2008

"W czerwieni" Magdalena Tulli

" W czerwieni to trzy, rozgrywające się w mitycznym mieście Ściegi, opowieści o niezaspokojonych pragnieniach, z których rodzi się cierpienie. W pierwszej bohaterowie próbują je zagłuszyć walką. W drugiej zapełniają pustką życia, gromadząc dobra i pieniądze. W trzeciej na nic już nie liczą i poddają się szaleństwu. Świat, o którym opowiada Magdalena Tulli, dławi się poczuciem braku i nienawiścią zrodzoną z cierpienia. "


Dawno już nie czytałam powieści, z której tchnęła by jakaś... nowość. Wszystko, co do tej pory czytałam, było tak...jakby ulepione z jednej gliny (może za mało czytam? :>)
A tu bach ! - Tulli... olśnienie ;)

Początek "W czerwienii" to dziwna konsternacja. Nie wiadomo czy to powieść o miłości, ekonomii (co chwile jakieś dziwne teorie na temat handlu :> ), wojnie?
Jak się potem okazuje - o wszystkim, ale choć pole tematyczne dość oklepane, to wykonanie Tulli mistrzowskie. Co za pomysłowość językowa i metaforyczna !
Strzępy czerwonych jedwabnych nici, które wplątują się we włosy żołnierzy...
Fragmenty karmazynowych muślinów wypluwane przez umierających ... (świetne obrazowanie!)

czy z motywów lżejszych : genialna groteska ! - Mieszkańcy Ściegów, którzy "żyją" na złość innym, choć ich serce już dawno nie biję... (vide córka burmistrza, która po tym, jak jej serce stanęło... zaczyna bezczelnie czytać romanse ;)

I końcówka... Ściegi, jako (niby?) miasto, które utkane jest z przede wszystkim historii, wspomnień i dawnych opowieści.

Po porstu ....Mrrrrr....
i bez takie bufonady a'la Tokarczuk.

:)

"Zlew" Paweł Oksanowicz


„Zmywanie” po męsku

Podobno nie ma nic bardziej bezdennego niż damska torebka. Otóż jest – męski zlew. Piętrzące się w nim naczynia zdają się nie podlegać jakimkolwiek prawom fizyki, z grawitacją na czele. I choć fenomen ten niewątpliwie zasługuję na uwagę… to żeby od razu książkę o nim pisać?
Franek Gałgan to współczesny mężczyzna wyzwolony. Korzystając z wirtualnego przyzwolenia na kreację innych światów, stwarza sobie nie jedną, a trzy partnerki idealne. Mamy więc ognistą Nasturcję, żadną wrażeń Hortensję i troskliwą Forsycję. Dziewczyny robią się jednak coraz bardziej wymagające – w końcu, niezadowolone, uciekają z Internetu. Jakim cudem? Po paru stronach powieści Pawła Oksanowicza pytanie przestaje być zasadne : autor bez ogródek bawi się stworzoną przez siebie fikcją, a absurd goni absurd. Świat wykrzywia się coraz bardziej, a przejaskrawione sytuacje zaczynają śmieszyć nawet zatwardziałe feministki (sprawdzone). A wszystko podane w niebanalny językowo sposób, najeżone ciętymi i zabawnymi ripostami Franka. Bo jeśli oprócz niebieski oczu i alfy romeo, nie ma się mięśni, to trzeba się bronić słowem – co Gałganowi wychodzi świetnie.
I choć to typowo „męska proza” (kto, jeśli nie facet, ubiera śmierć w długie szpilki i obcisłą mini?), to polecam szczerze i paniom. Warto przeczytać, żeby wiedzieć, co też „płci brzydkiej” chodzi po głowie. Nawet jeśli to tylko taka zabawa i żarty (jak mówił mi sam autor).
Gdzie ten cały zlew? Nie powiem. Przeczytajcie sami.


Tekst ukazał się w Miesięczniku Studenckim "MANKO", www.manko.pl

niedziela, 16 listopada 2008

Scenki autobusowo- tramwajowe :)

Od M. - tak genialnie, że trzeba to uwiecznić :)

SCENKA I
Z smsa od M.

"Do tramwaju wsiadł harcerski zastęp "wichry" i trzech zuchów - Hugon, lat chyba 6, Zbysio i Mieszko po 7. Słodkie to wszystko aż się lepi po prostu :-D
- Ale Zbysiu, pamiętaj, że prawdziwy harcerz zawsze kasuje bilet
- Ale ja jestem zuchem i jestem ponad to

:-D"


SCENKA II
Opowiedziana tez przez M. ;)

Autobus linii jakiejś tam. Jedzie w nim matka z dwoma synkami. Nagle większy się odzywa:
- Mamo! widziałaś? Po torach przejechał! Po torach! Jak on tak może? Widziałaś? - opowiada zaoferowany
W tym czasie autobus minął budowę, na co mniejsza pociecha z wyciągniętym palcem, krzyczy
- Dźwiiiiiiiiiiiig! dźwiiiiiiiiig!
- Mamo! Po torach przejechał! Jak on może? Po torach?!
- Dźwiiiiiiiig!!! dźwiiiiiiii...!

słodkie ! to są dopiero uroki macierzyństwa :)

"Traktat o łuskaniu fasoli" Wiesława Myśliwskiego


Książka, której przeczytanie ciągle odkładałam na lepszy czas. A to egzamin-"kobyła" z Pozytywizmu i Młodej Polski, a to pisanie licencjatu, a to co innego...
Kiedy wreszcie udało mi się dorwać "Traktat", nie mogłam się wręcz odkleić. Co za proza!

A w sumie powinno być nudno... Cała opowieść (ponad 500 stron ;) to... monolog. Ja już przy Wielkiej Improwizacji wysiadałam (tak, ja - polonistka !), a przy Myśliwskim... łapczywie połykałam kolejne zdania, strony, rozdziały...

"Traktat" to jedna noc, w trakcie której emerytowany muzyk (obecnie dozorca domków letniskowych) opowiada tajemniczemu gościowi całe swoje życie. Szkolne bójki, pierwsze fascynacje muzyczne, miłosne... I choć forma monologu powinna odstraszać, to mnie wręcz zahipnotyzowała. Takie rozwiązanie narracyjne (słyszymy jakby pół rozmowy, tzn. tylko tę od strony dozorcy, przybysz milczy) sprawia, że czytelnik może się wczuć w rolę gościa... i brać realny udział w rozmowie. Może wymaga to "empatii fikcyjnej" (którą podobną mam... w przeciwieństwie do realnej ;/), ale mnie taki układ jakoś ... uspokajał. Może jakoś mi to rekompensuje brak bliskiego kontaktu z takim "mędrcem". W mojej rodzinie z męska starszyzną to jest... jak jest...

Na odwrocie książki cytat z jakiejś recenzji - "takiej książki nie napisze nikt z młodych". To prawda. Tyle w niej spokoju, zdrowe dystansu do siebie i świata, pogodzenia ze wszystkim - to jest chyba ta cała "mądrość życiowa". Tylko inna, niż wydaniu powszechnym - bez głupiego zrzędzenia i narzekania. Skąd w Myśliwskim tyle ciepła i spokoju?

No i nie ma nic "genederowego", "queerowego" itp.
Uffffff :)

wtorek, 23 września 2008

Popioły ... brrr...


Książka, przez którą nie miałam wakacji. Moja wina, mogłam cokolwiek o niej doczytać przed czerwcowym egzaminem... ale nie starczyło już sił i ochoty.

Skoro dostałam za nią pierwszą pałę na studiach, postanowiłam zobaczyć o czym to "najwybitniejsze dzieło Żeromskiego " (prof Pdoraza musiała chyba się grupo pomylić...) traktuje...

Jak wrażenia? zmęczyłam 2/3 pierwszego tomu... nie dałam psychicznie rady przeczytać więcej....

Nudy, nudy i do tego zgrzyty stylistyczne, których strawić współcześnie już się nie da... Wszystko rozumiem - proza starzeje się szybciej niż poezja, tak sie wtedy mówiło, tak się wtedy pisało... ale czemu WSPÓŁCZEŚNIE ktoś zmusza mnie do czytania tej cegły?
Nie uwierzycie, ale język był tak żywy, a opowieść tak wartka, że o mało nie przysnęłam na opisie ucieczki Rafała przed wilkami...

Koszmar... ;/

A teraz, kiedy mam wreszcie wakacje (tzn. teoretycznie, bo w pracy zapiernicz), mogę się poddać literackiemu detoksowi...

Myśliwski!!!!!!!! :)

niedziela, 7 września 2008

WALL - E


Pixar to po prostu geniusze animacji. Nigdy bym nie przypuszczała, że z robota można wycisnąć tyle uczucia... tyle emocji! Mimika zrobiona świetnie - zarówno w przypadku staroświeckiego Walliego ( oczka lepsze niż te legendarnego kotka ze shreka!), jak i nowoczesnej Eve.

Fabuła banalna - w końcu to tylko bajka dla dzieci... ale animacja, i Wallie (niech będzie, że nie jestem profesjonalistką - jest mega SŁODKI !!!) sprawiają, że człowiek siedzi jak zaczarowany...
I taka fajna złośliwa krytyka społeczeństwa amerykakańskiego - zapatrzenia w technikę i ich obżarstwa ;)

Dobra, przyznam się - płakałam. Nie wytrzymałam, tak mnie ten zardzewiały, podśpiewujący Wallie rozkleił pod koniec...

Ech... ale taka miłość to się chyba w realnym świecie nie zdarza. Który facet czekał by 700 lat na swoją wybrankę ? ;)

Na mojej prywatnej liście odstresowaczy i antydepresantów - numer jeden !

Pachnidło. Historia pewnego mordercy - Patrick Suskind


Przeczytałam...i się zawiodłam. O najlepszym, co jest w tej powieści, wiedziałam, zanim sięgnęłam po książkę. Jan Baptysta Grenouille ma niezwykły dar - najwrażliwszy nos na świecie. Potrafi wyczuć nawet najdelikatniejsza woń, zapachy, które dla zwykłego śmiertelnika są niezauważalne... jak woń człowieka. Nie potu, brudu, perfum, mydła... ale jego własny, niepowtarzalny zapach! Pięknie się zapowiada. Głęboko, filozoficznie... Ale potem z tej powieści robi się jakaś sensacyjno-kryminalna hisgtoryjka. Najpierw seria morderstw młodych dziewczyn, uwieńczona prawdziwą "perłą" - córką wysokiego dostojnika.
Natomiast im dalej, tym coraz bardziej surrealistycznie...najpierw zbiorowa orgia, zamiast egzekucji Grenouille, potem jego groteskowa śmierć w kręgu włóczęgów. Mi ten "bigos" nie przypadł do gustu...
Szkoda, bo pierwsze 20 stron było niesamowite... A opis tego, jak pachnie niemowlę rozmiękczył i zachwycił mnie ostatecznie.

I tu mam dylemat - tracić czas na film, skoro książka przypadła mi do gustu mniej niż srednio? kumpela stwierdziła, że to właśnie powieść Suskinda jest lepsza. Skoro tak, to chyba nie warto go oglądać.

piątek, 22 sierpnia 2008

Princesas (2005)


Kino w takim wydaniu jest po prostu zjawiskowe. A reżyser - Fernando León de Aranoa - to czarodziej obrazu !
Ah... rozpływam się, a to opowieść trudna - pełna niezrealizowanych marzeń, tandetnej doczesności, brudu i duchoty. Dwie bohaterki - Caye i Zule - prostytutki i ich codzienność. Co fajne, reżyser nie skupił się na aspektach ich "pracy", a na tym co dzieję się poza nią - rodzinie, nieśmiałych próbach ułożenia sobie życia, "normalnych" kobiecych "odruchów" (plotki, przebieranie ubrań na straganach czy ... zakochanie). Jedna scena zapadła mi szczególnie w pamieci - noc na placu, na ktorych prostytutki po prostu się kłębiły. Ujęcia raz dziewczyn, raz świateł aut, które nieustannie przejeżdzały po placu. A wśród tego wszystkiego naga blondynka, przechodząca po krawęzniku, jak po linie. rozwiane blond włosy, światło uwięzione w kotunrowych, przeźroczystych obcasach. A w tle boska piosenka Manu Chao... Ale to, za co pokochałam ten film to niedopowiedzenia. Dziwne, bo wcale nie rozbijają logicznej konstrukcji film i bynajmniej nie wprowadzają chaosu. Mistrzostwo to końcówka - Zule odbiera wyniki/ mdleję/ scena w parku/seks ze łzami z facetem, którego nienawidzi. Ani słowa, nic - ale jaka przyjemność się domyślać ! Wreszcie kino, które ufa, że jego odbiorca, nie jest jakims bezmózgowym obrazo-chłonem :)

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Michou D'Auber


Po weekendowym auto-uszkadzaniu się na skałkach na własne życzenie przyszedł czas na odpoczynek. Szczypta francuskiego kina zawsze mnie rozluźniała i jakoś rozgrzewała od środka. Dodatkowo zachęciło mnie polskie tłumaczenie tytułu - "Ukryta tożsamość". Zboczenie antropo-etnologa dało o sobie znać :)

Jak jest w efekcie? Film ciut mnie rozczarował... Kwestia konfliktu tożsamościowego, problemu przymusowej asymilacji dziecka została tak bardzo spłycona. Mały Messaoud godzi się na wszystko, najpierw bezbolesnie staje się "rodowitym Francuzem" o imieniu Michou, potem znowu Arabem... Żadnego dramatu, jakiejś odrobiny prawdziwości...

Co film ratuje? Niestety tylko ... aktorzy . Młody Samy Seghir jest po prostu wcieleniem czystej słodyczy dziecięcej. A Depardieu lubię nie od dziś :)

niedziela, 27 lipca 2008

Todo Sobre Mi Madre


Wreszcie coś Almodovara.
Żeby odetchnąć trudnym, ale ambitnym hiszpańskim kinem.
Żeby złapać trochę słówek, osłuchać się w melodyce języka ( co w efekcie skończyło się na dwóch niecenzuralnych terminach, które pojawiały się nad wyraz często ;)
Efekt? Film podobał mi się jeszcze bardziej niż "Carne trémula". Niesamowite jak facet potrafi odmalować portrety kobiet. Ich psychikę, uczucia, przeżywane dramaty, skrywane pragnienia... Mężczyzn nie ma prawie w ogole, albo są tylko tłem...tacy papierowi i nijacy. No chyba, że to eks-mężczyźni :)
Przyznam się od razu, że na początku
bałam się, że częste sięganie po marginesy u Almodovara prowadzi tylko do szokowania, jakiejś dziwnej formy neo-turpizmu... Po obejrzeniu "Todo sobre..." przekonałam się, że te zabiegi są dalekie od podobnych zamierzeń. Każda boheterka emanuje czymś, co robocze nazwę "pięknem". Czymś co przykuwa, wzbudza kobiecą zazdrość... Nawet po zobaczeniu Loli czy Agrado nie pomyslałam "Fe!". Ani przez chwilę...

niedziela, 20 lipca 2008

Luboń Wielki (1022 m n. p. m.)


Żaden ze mnie traper ( z M. też nie ;) - ale od czego jest młodzieńczy zapał i wakacje? :)
Wpadliśmy więc na pomysł, żeby pozwiedzać trochę górskich szczytów ze schroniskami, które honorują legitki HDK-a. Na pierwszy ogień poszedł Luboń Wlk - bo blisko i (podobno) łatwo. Ale że jesteśmy zdechlaki i niedorajdy (co się nie umieją logicznie spakować, tylko biorą kupę niepotrzebnych rzeczy - w czym ja zdecydowanie przoduję) to pod koniec zielonego szlaku mieliśmy juz zdecydowanie dość...
Bohaterskie rozpalenie ogniska przez M. (wilgotne drewno, które oparło się nawet "nieharcerskiej" metodzie na dezodorant :>), noc w przyjemnym (acz ciut zimnym) pokoiku w drewnianej bacówce i wio z powrotem... Wybraliśmy żołty szlak (docelowo na Stare Wierchy, my doszliśmy tylko do Zarytego) - świetna trasa! Szczególnie fajna zabawa była przy schodzeniu Percią Borkowskiego (ale za chiny ludowe z naszymi plecorami byśmy nie wyszli nią na szczyt...)

Postanowienia na następna wyprawę:
- lepsze buty (co się nie ślizgają na błocie)
- lżjeszy plecak (2 kremy do opalania to chyba przesada ;)
- jakiś solidny trening na kilka dni przed ;)

jeśli wrócimy na Luboń to obowiązkowo wchodzimy żółtym, a schodzimy niebieskim ( groty!!! )

A teraz odespać, bo jak żołty nie zmęczył, to zasuwanie z Zarytego do Rabki taaaaaaaak :)

środa, 16 lipca 2008

Microcosmos


Nie jestem robalofilem (ani robalofobem ;). Od czasu do czasu, w przypływie dobroci, nie zabijam nieproszonego bzzyczącego lub 6-cio nóżkowego gościa, a przenoszę systemem kartka-szklanka. Po obejrzeniu "Mikrokosmosu" w owadzim świecie zakochałam się ostatecznie...
A raczej w jego wersji ukazanej przez reżyserów filmu :) Kadry nie są piękne...to za mało powiedziane - one zapierają dech w piersi! Te kolory! kompozycja! ah!!!
I jeszcze muzyka... Scena ze ślimakami i arią w tle (co to za utwór?) to po prostu ...sztuka. Albo wprowadzanie bohaterów jak w szekspirowskim dramacie - najpierw jakieś ślady, detale, cień... a dopiero "aktor" w całej okazałości.
Co dziwne - w filmie nie pada ani słowo komentarza (ale moze to i lepiej, bo krótki wstęp w polskim dubbingu jest straszny ;/), a film się w ogóle nie nudzi! Choć parę razy czułam się sfrustrowana bo nie wiedziałam co robi jakiś robal...ale zawsze robił to pięknie! :)

Szczęście (Štěstí)


Uwielbiam małe studyjne kina w Krakowie! :) A jak mają jeszcze pokazy za piątkę, to moje uwielbienie się wzmaga i to znacznie :)

Padło na czeską kinematografię . A konkretnie na "Štěstí". Refleksje? Ogólna - po raz kolejny (po "Czeskim śnie", "skrzacie" i etiudze, ktorej tytułu nie mogę sobie za chiny przypomnieć) przekonałam się, że kino obyczajowe znad Łaby jest po prostu świetne! Specyficzny, perelowski klimat scenerii, absurdalne sytuacje i surrealistyczny humor - skąd ci reżyserowie/scenarzyści biorą pomysły? :) Aż ślinka cieknie na myśl, co można znaleźć w literaturze (tak na marginesie, to pasowało by coś wreszcie przeczytać...).

"Szczęście" jest brudne, dosłowne i ironiczne. Pełno w nim małych radości i wielkich marzeń, które rozbijają się w drobny mak... A wszystko okraszone pijackimi przyśpiewkami przy najlepszym na świecie czeskim piwie ;)
Co więcej nie ma jasnego zakończenia - co wydaje się wyjściem najlepszym z możliwych. Bez banalnego happyendu (ktorego generalnie się spodziewalam - główna bohaterka, była skonstruowana wręcz na bajkowego Kopciuszka, który całe życie dostaje po głowie. Należał się jej choćby jeden namiętny pocałunek na finiszu od kochającego mężczyzny :>).
Bez łzawego badendu ...

Po prostu pociąg.
I pies, który uparcie za nim biegnie.

niedziela, 13 lipca 2008

Heaven

Zamiast widzianego wcześniej trailera miałam kłótnie z M. i zasłyszane opinie, że film jest nieudany i szkoda na niego czasu. Intro nie najlepsze...

W kinie Kieślowskiego jestem obeznana średnio, więc trudno mi ocenić czy scenariusz zostawiony przez mistrza został wypaczony ("bo Kieślowski na pewno by nie zrobił tak tego filmu").
Odsuwając jednak na bok wszelkie konteksty, przyznam, że film sam sobie bardzo mi się spodobał. Po pierwsze kadry - pięknie wyciągnięte kolory, rytmy linii krajobrazu. Muzyka - czysta poezja!... Sama opowieść równie niesamowita. Nie do końca rozgryzłam metaforykę - czemu miałaby służyć metamorfoza głównych bohaterów? Ich wzajemne upodobnienie się do siebie? ogolone głowy, jednakowy strój... pomijając już fakt pokrewieństwa imion ;)
Na pewno nie chodziło tylko o to, aby podkreślić sentymentalne "pokrewieństwo dusz". Skoro scenariusz pisał Kieślowski, nie może być tak prosto i banalnie.
Zakończenie fajne - wytłumiony dźwięk, w oddali slychać strzały. A On i Ona lecę wysoko...wysoko... i nie ważne, że prawdziwym helikopterem nie da się tak latać ;)

środa, 9 lipca 2008

"Kochankowie roku tygrysa"


Czytam w opisie filmu - produkcja polsko-chińska. Myślę - Wow! Czegoś takiego to jeszcze nie widziałam!
Takie zderzenie różnych kultur, zupełnie odmiennych wrażliwości ... i jeszcze Żebrowski w roli głównej - zapowiadało się więcej, niż ciekawiej ;)
Jak było w efekcie? Niestety, kiepsko...Historia mdła, ale mogłyby ją uratować fajnie zrobione zdjęcia przyrody (film był kręcony w tajdze!). Albo muzyka... Brakło i jednego, i drugiego... Operatorzy nie pokusili się ani o jakieś fajne panoramy ani wyciągnięte ze smakiem detale - porażka na pełnej linii. Jak sobie przypomnę "Malowany welon" i te zapierające dech w piersiach zieloności... eh :(
Sam wątek miłosny, który powinien być szkieletem filmu, został przedstawiony jak poboczna dygresja - żadnego rozwijającego się uczucia, tylko seks w trawie...

Ja się zawiodłam - taka szansa, a wyszło z tego jakieś filmidełko...

sobota, 5 lipca 2008

"Pod Mocnym Aniołem" Jerzego Pilcha


Kolejna książka, którą dawno temu zaczęłam - i jakoś nie udało się skończyć. Ale od czego są leniwe sobotnie popołudnia ;)

"Pod Mocnym Aniołem" jest tekstem dziwnym. Ani to powieść, ani tym bardziej dziennik. Poszczególne opowieści przeplatają się ze sobą bez żadnych związków i nagle urywają. Jest mętnie, mglisto - i ten "pijacki" klimat udziela się także czytelnikowi. Aż kręci się w głowie od tych specyficznie zbudowanych opisów (mi zdarzyło się nawet raz zasnąć, jak to zwykle po spożyciu odpowiednich trunków ;).

Historia niby banalna - pewien pisarz trafia po raz kolejny na oddział deliryków. Wszystko do tej pory odbywało się według określonego rytmu : "wyleczony" (a raczej z podreperowanym organizmem) wracał z ośrodka na 12 piętro swojego bloku, gdzie po generalnym sprzątaniu mieszkania, ponownie wpadał w szpony nałogu. Tym razem miało być inaczej - miał swój problem rozwiązać ostatecznie... Pojawiła się jednak ona, dla której się zmienił i zaczął żyć na nowo.
Na całe szczęście to jedyny "cukierkowy" (pisze to w cudzysłowie, bo Pilch opisał go w wyważony sposób, bez nadmiernej egzaltacji czy patosu) element książki. I choć niejako spaja rozlatująca się hybrydyczną opowieść - nie jest najważniejszy. Istotniejsi są bohaterowie, w których cieniu chowa się narrator. Królowa Kentu, Szymon Sama Dobroć, Don Juan Ziobro, król cukru i wielu innych. Zwykli ludzie (nierzadko tzw. "sukcesu"), których skusił i zniewolił alkohol. Nikt ich nie usprawiedliwia ani nie oskarża. I dobrze - powieść tendencyjna już się dawno przeżyła ;)

Podczas czytania zastanawiałam się za co dostała Nike. Ja bym dała na pewno za zgrabną językową polifoniczność tekstu, fajnie zdemaskowane wątki autotematyczne (łącznie z motywem pisania dzienników uczuć za innych deliryków)... i kreację Boga - w złotym dresie i bajsballówce :)

Książka jednak nie wzbudziła we mnie jakiś wstrząsających doznań. I to chyba nie jest wina Pilcha, ale moja - stępiła mi się wrażliwość na krzywdę bliźniego...
Albo ... wcale nie miało być żadnego katharsis - tylko wydawnictwo umieściło te kilka magicznych wyrazów, żeby sprzedać więcej egzemplarzy? (kogo dziś obchodzi jakąś Nike :>)

niedziela, 29 czerwca 2008

Masz... to lepsze

Jadę sobie autobusem do centrum. Jest niemiłosiernie gorąco i duszno, a korki pozwalaja na poruszanie się z prędkością żółwia. Próbuje czytać - nie da się. Patrzec przez okno tez nie za bardzo - szyby zaparowały od tej duchoty. Nagle słyszę obok siebie rozmowę.

- A co Pani czyta wieczorami?
- Wieczorami? Wieczorami to sie najczęsciej uczę. A teraz czytam książki do pracy magisterskiej
- A jakie książki?
- Zagranicznych autorów...
- A jakich autorów?
- Różnych, bo ja studiuje filologie niemiecką... (pauza)...aaa... to znam. Czytałam kiedyś.

- A co Pani czyta?
(Zdębiałam, bo pytanie było do mnie. Pokazałam okładkę książki o Kapuścińskim.)

- Eeeee, to lepsze - i podaje mi malutka książkę oprawiona w gazetę. - To dobra książka, dla wszystkich, a szczególnie ludzi znudzonych życiem.

Zakonnik uśmiechnął się. Wzięłam do ręki, odchyliłał okładkę - "Proces" Kafki. Podziękowałam i stanęłam przy drzwiach, bo zaraz miałam wysiadać. Brat rozlokowywał sie ze swoimi tobołkami na jednym z siedzeń. Spojrzałam ostatni raz, żeby zapamiętac jego dobre, roześmiane oczy. I przekrzywioną na łysinie wełnianą czapeczkę.

Autobus zatrzymał się. Drzwi się otworzyły.

sobota, 28 czerwca 2008

Kawa i papierosy (Coffee and Cigarettes)


Kolejny "ambitny film", które pasuje zobaczyć. No to zobaczyłam. Wrażenia? Trochę się wynudziłam i podejrzewam, że reżyser chciał do tego... dopuścić. Film "polepiony" z kilku etiud filmowych, w których znani aktorzy, muzycy grają... siebie samych. Rozmowy przy kawie są nudne i takie trochę fatyczne - nie chodzi by się czegoś od drugiej osobie dowiedzieć, ale by podtrzymac kontakt...
Czyli ze Coffe&ciagerettes to nie żaden tribute, tylko wręcz coś odwrotnego?Chyba właśnie tak... Ach - jaki to policzek, dla "intelektualnej" śmietanki Jednego Wielkiego Miasta, która pozując na pseudo-bohemę, przesiaduje godzinami po kawiarniach, żywiąc się tylko dymem i goryczą kawy...

I choć film dłużył mi się okrutnie .. to przyznam jedno. Ujęcia są super. Az się czuję smak tej kawy... i zapach dymu papierosowego. Dziwna rzecz - widziałam, że dym jest bardziej "fotogeniczny" w czerni i bieli, ale że kawa też... tego nie wiedziałam :)

Ratatuj


Od czasów Shreka (pierwszej części ! reszta to nudny i przereklamowany chłam...) nie widziałam fajnego filmu animowanego. Czerwony kapturek wynaciągany, Nemo (dawno temu obejrzany z siostrą do towarzystwa) słodkawo-mdławiący.. No nic tylko załamać recę i rzucić się w odmęty... literatury? pozytywizmu? (nie!) ha - "Popiołów" (nie! nie! :D)

Jako, ze oblany egzamin to dobra okazja żeby się odmóżdżyć...i obejrzeć pożyczone miesiącami wczesniej filmy - padło na Ratatuj ;)

Oniemiałam. Świetna animacja ( a może to tylko słabość do gryzoni?). Fajny humor. Szczurki są przeurocze - ale nie cukierkowo - mdłe. I jaki dubbing !
Nawet pochrapywanie M. mi nie przeszkadzalo ;) Płyty jeszcze długo chyba nie oddam - będzie dyżurnym polepszaczem humoru przed "batalia (bo kampania to mało powiedziane) wrześniową".

No i kurcze... Gotować kazdy może? Obaczym :)

Rezerwat

Najpierw była piosenka, którą kumpela wyśpiewywała z M. idąc jedną z ciemnych, mokrych (parę chwil wczesniej byla ulewa) ulic Jednego Wielkiego Miasta.

Potem przyszedł czas na film. Temat niby oklepany - biedny polski margines. Ale mimo wszystko pokazany tak jakos fajnie - z humorem, z duszą. Nie wiem czy to przez fotografie (lejtmotyw i moje prywatne zboczenie :) czy przez piosenki. (szczególnie jedna :D)
Mimo, że to film (a nie dokument!) jest tak jakoś ... prawdziwie. I o dziwo - nie robi się człowiekowi smutno. Nie staje mu w gardle cieplutka herbatka, kanapeczki z szyneczką i pomidorkiem. Nie staje, bo chociaż świat w "Rezerwacie" jest odrapany, niesprawiedliwy, miejscami brutalny...to jakiś taki radosny. Człowiekowi z milutkim, spokojnym domku, z przyszykowaną kolacyjka, tak jakoś do niego... tęskno.

Musze kiedys pojechac na Pragę. Może mi nie wtłuka, a uda się zrobić jakieś fajne zdjęcia? :)

piątek, 6 czerwca 2008

Południe - Północ


Ha!, więc jednak można zobaczyć w tej publicznej telewizji jeszcze coś ciekawego ...prócz durnych (a kosztownych ) teleturniejów, tv show'ow, seriali...

Południe - Północ. Film, który bardziej przypomina etiudę filmową niż pełnometrażową opowieść (którą jest w istocie). Wszystko jest tutaj minimalistyczne - niewiele muzyki, szczątkowa fabuła, "podstawowy" (w ilości - rzekłabym, że nawet antyczny ;) zestaw aktorski. Po obejrzeniu wielu hiper-wypas produkcji hollywodzkich, taka asceza dziwi, wręcz przykuwa.

Sama opowieść jest wbrew "opakowaniu" - przeładowana sensami i symbolami. Dwóch bohaterów, z diametralnie odmiennymi doświadczeniami życiowymi, spotyka się w momencie dla siebie ważnym, niemal progowym... Wspólna wędrówka nad morze odmienia każdego po trochu...
Zastanawiam się, czy takie epatowanie chrześcijaństwem w tym filmie ma na celu podsunięcie jakiś odczytań biblijnych. Ksiądz i prostytutka. Jak Jezus i Maria Magdalena.

"- Czy myślisz, ze to że się spotkaliśmy to przypadek?
- Nie, chyba nie...
- No bo nawet imię mamy na ta samą literę. Julia i Jakub....Jezus też był na Jiii..."

Kolejnym etapom wędrówki (ah jakie piękne, fotograficzne kadry! :) towarzyszy lejtmotyw - pusta łódz, która leniwie płynie z prądem rzeki... Pod koniec bohaterzy wsiadają na chwile do tej łodzi, ale nie dopływają (tak jak spodziewa się tego widz) do ostatecznego celu - morza. Po co więc ona? Jak banalny sygnal tego, że czas (i tak krótkie życie bohaterów) nieubłaganie upływa?

I brawa za pomysł z rolą Więckiewicza - jeden aktor grający kilka, tak rożnych od siebie postaci...

Jest mistycznie, alegorycznie, a miejscami nawet zabawnie. Z chęcią obejrzę raz jeszcze - może wtedy te (i inne) niewiadome jakoś mi się wyklarują.

niedziela, 1 czerwca 2008

Fanklub pierwszaków :)


Uwielbiam - pierwszaki. Po prostu uwielbiam! Kiedyś myślałam, że to najgorszy wiek... dzieci robią się takie upierdliwe (a co to jest?a po co? a dlaczego?) i przemądrzałe (a ja ci moge to policzyc. przeczytać. A Pani nam powidziała, ze co innego...itp)

A dzisiaj dostałam całą reklamówę nakrętek uzbieranych przez te maluchy. Kochane po prostu :)

W ogóle przy tej okazji tej nakrętkowej akcji odzyskałam wiarę w ludzi... Jednak nie jesteśmy tak do cna źli - byle wymagać od nas drobnostek...ale rzeczy niepotrzebnych - jak te nakrętki, które nie są pieniędzmi, ale dzięki zmyślnemu manewrowi, pozwolą zakupić kolejny wózek inwalidzki.

Biedna Monia - zbieranie zbieraniem, ale ona biedactwo to musi liczyc...

sobota, 31 maja 2008

Gitarowy lodo-łamacz

Obecnie studiuje i mieszkam w Wielkim Mieście. Wielkie miasta mają to do siebie, że człowiek wychowany w Małym Miasteczku (jak ja) czuje się w nich zagubiony, pomijany – potrącany przez niewidzący i nie-czujący niczego tłum. Tymczasem zdarzyło się coś, co pozwoliło mi poczuć, że ta masa anonimowych ludzi jest jakaś życzliwsza, ba – nawet potrafi odwzajemnić uśmiech.

***

Jest ciepły, majowy wieczór. Idę z M. przez rynek główny, ciekawszy z każdym dniem coraz bardziej. Mnóstwo ulicznych grajków, kuglarzy, straganów – jest na co popatrzeć, czego posłuchać. Nagle nasza uwagę zwrócił tłumek wokół jakiegoś grającego na gitarze mężczyzny. Dziwne – tu, po drugiej stronie, rozkłada się już grupa fireshow, a ludzie stoją przy jakimś smutasie. Podeszliśmy bliżej… bliżej staliśmy z dobre pół godziny. Facet był niesamowity – grał stare covery, ale z taki zapałem i radością, że mimowolnie wszyscy kołysali się w takt wybijanych akordów, a z czasem zaczęli z nim śpiewać J Nie obyło się nawet bez chóralnego sto lat, dla jakiejś dziewczyny, która akurat miała urodziny.

Niesamowite to było! – w sercu tego Wielkiego Obcego Miasta, śpiewaliśmy przy gitarze jak grupa kumpli przy maleńkim ognisku, gdzieś na skraju lasu…

Jak będę miała chwilę, to wrzucę kawałek nagrania ( z komórki, ale zawsze coś :)

niedziela, 11 maja 2008

Dziewczynka z bilbordu

Do posłuchania na :
dziewczynka z bilbordu

***
"Jolanta Rudnik w reportażu opisała historię dziejącą się w Koszalinie.

Kilka miesięcy temu na bilbordzie w ramach akcji "Kocham Koszalin" ukazało się zdjęcie kilkuletniej dziewczynki, stojącej na koszalińskim rynku podczas manifestacji w 1976 roku. Autorem zdjęcia jest koszaliński fotografik Zdzisław Pacholski.

Po 30. latach od wydarzenia uwiecznionego na fotografii i zamieszczonego w 2007 roku na bilbordzie Jolanta Rudnik opowiada o losach dziewczynki, jej rodziny i o tym jak zmienił się świat wokół nas."
***

Magia radia nie zniknie, dopóki będą powstawać tak piękne, poruszające reportaże... Niesamowite jak mozna zarysować emocje, obrazy, kolory, przestrzen tylko dźwiękiem!
Nie mogę jeszcze ochłonąć :)

(Ciekawe czy będzie miejsce na tak ambitne prace, jeśli zlikwidują abonament... )

środa, 23 kwietnia 2008

Fotografie Diane Arbus

Mówiła - "Chcę fotografować zło"
Zawodowy fotograf mody. Potem w swoich pracach diametralnie zaprzecza klasycznemu pojęciu piękna.
Popełnia samobójstwo w 1971.
Zabiły ją fotografie?








Okruch z dzieciństwa

Nie mogę spać od trzech nocy...
Dużo myślę - dużo sobie przypominam...
Wczoraj nie wiem jak i czemu, przypomniała mi się moja zabawa z dzieciństwa. Kiedy nie mogłam spać rozpinałam poszewkę od kołdry i wchodziłam do środka... Czułam miękką satynę kołdry...ciepło...
byłam schowana przed światem (potworami z szafy?spod łózka?), a jednocześnie pod delikatną powłoką poszewki...
Przyjemne to było...

Teraz jak się nad tym zastanawiam, to przyszła mi do głowy interpretacja, że to może to był nieświadomy wyraz chęci powrotu do łona matki?
Wtedy jeszcze nieświadomy... a teraz chyba bym się wróciła do tej "epoki" w pełni świadoma...

Świat mnie przeraża... boję się go...

poniedziałek, 31 marca 2008

"Nora" Henri Ibsen


Są takie książki, które wypada przeczytać. Na mojej liscie takich pozycji jest cała masa... a że mordowania licencjatu mam chwilowo dość, więc mała odskocznia w końcówke XIX wieku....

"Nora" Ibsena. Zaczyna się jak typowa mieszczańska sztuka (a może to skrzywienie, bo wieczór wcześniej czytałam "Grube ryby" Bałuckiego) , ale końcówka jest super....

Kobieta, która przez swoją urodę zostala poniekąd skazana na odczłowieczenie.... stając się lalką, zabawką...Najpierw cieszyła oko ojca, później męża. Odkrycie przez Helmera fałszerstwa, jakiego dokonała Nora robija ta pastelowo- radosną ułudę... Nora zyskuje świadomość i wolę buntu. Odchodzi....

Taka mi jakaś bliska ta Nora. Nie jestem z calą pewnością ładna, ale mam poczucie traktowania mnie jak dziecko (zabawki?). Rodzice....troche M....
Tylko gdzie są te drzwi, którymi można wyjść? Tak spektakularnie zatrzasnąć...
?

piątek, 14 marca 2008

Medea na dwa (trzy?) głosy


Przedstawienie odbyło się jakiś czas temu, ale nie było czasu żeby coś napisać...A może i ten spektakl musiał trochę we mnie dojrzeć?
Teatrolog ze mnie żaden, ale muszę przyznać, że ta realizacja zrobiła na mnie wrażenie.
Tylko dwie postacie - Medea...i no właśnie kto? - Parka? Jej libido/animus (który ubrany jest po "męsku", ale gra go kobieta)? sumienie?
Ta niedookreśloność intrygowała przez całe przedstawienie...

Sam spektakl był bardzo kobiecy (aż miejscami głupio mi się robiło, że przytargałam na niego M.). Specyficzne emocje, erotyzm, epatowanie wręcz cielesnym bólem, jaki przynosi tęsknota. Minimalistyczna scenografia, zarysowana tylko przez światło... I bardzo fajny pomysł z układaniem talerzy (jak fajnie zauważyła Kinga - zamiast czarów jest rytualność)...tylko gdyby zastąpić je czymś innym... może czymś na kształt glinianych mis, tykw? Też naczynia (aż mi się przypomina to szowinistyczne porównanie kobiety do naczynia..), ale w bardziej stonowanej kolorystyce...
A może tylko mi białe talerze kojarzą się ze stołówkami i barami mlecznymi?

„Medea” wg Eurypidesa i Heinera Müllera w wyk. Teatru Officium z Łodzi, reż. M. Rzepka.

Tango inaczej?

Jadę autobusem. Ścisk i trzęsienie tak bardzo, że nie da się czytać. Więc próbuje wygrzebać jedną ręką mp3 playerka z torebki, w której nawet szukając dwoma rękami, mam problem ze znalezieniem wielu rzeczy ;)
Nagle do autobusu wsiada znajoma, teatrologiczna twarz. Mnie nie poznaje (normalne...), ale znajduje jakiegoś innego kolegę...Zaczynają rozmawiać...

- Hej i jak tam?
- A fajnie, fajnie... Nie dawno skończyliśmy kręcić dokument o ludziach, dla których całym życiem jest tango...
- O, to ciekawe...
- No tak. Filmowaliśmy w ramach tego taką jedną dziewczynę. Miała na imię Paulina. Ani ładna, ani jakoś wybitnie uzdolniona tanecznie. I wszystko było zwyczajnie, gdyby nie jedna rzecz...
- Jaka?
- Ze Paulina nie słyszy... Kolejne ruchy wykonuje tylko reagując na to, co robi partner...

środa, 12 marca 2008

"Heban" Kapuścińskiego


Absolutnie najlepsza książka Kapuścińskiego - przynajmniej wg. mnie.
Gdzieś czytałam, że z dużym sentymentem odnosił się do swoich "prawdziwych książek" - dużych reportaży. W sumie nic dziwnego, "dzieło" się zawsze długo szlifuje, dopieszcza...
Ale z drugiej strony nawet one maja w sobie coś z fragmentaryczności, ulotności...i same są zbiorem ułamków poszczególnych sytuacji, przemyśleń, obrazów...

A jednak Heban - za wyczucie szczegółu. Za świetną ironię - tam gdzie trzeba. Niebanalny język i poetykę, która w jego wcześniejszych (niewyrobionych?) tekstach trochę drażniła...Opowieść tak przesyconą pasją i jakimś żarem - że aż się to udziela czytelnikowi :)
I choć to zbiór, pozornie luźnych mini-reportaży, to tworzy ciekawie przemyślana całość... z bardzo ładnym zakończeniem - opisem wschodzącego słońca. Aż się je widzi pod powiekami...

poniedziałek, 10 marca 2008

Tulipany

Wieczór. Pędzę przez ul. Piłsudskiego bo mi głodno, ciężko (ksiązki, laptoki i inne dziady) i tęskno (do M. :)... slalom pomiędzy stojącymi ludźmi, sprint przez przejście dla pieszych (bo czas zielonego dla pieszych na alejach to ułamki sekund - akurat dla staruszek, prawda?)....i jestem koło błoń....
Przede mną parka idąca pod ramię...
on trzyma za plecami śliczny bukiet tulipanów. Myślę - fajnie ją bajeruje, że niby nic, coś go boli - a kwiaty da później. Wymijam gołąbki...kątem oka widzę jakiś patyk...
nie patyk....
białą laskę. Dziewczyna zręcznie nią lawiruje przed sobą....
A kwiatów pewnie nie miał co ukrywać - na pewno je czuje...

***

Co było dalej, nie powiem ;)

czwartek, 28 lutego 2008

"Tropy" Franiszka Pika Mirandoli


Prace roczne z historii literatury to było zazwyczaj gmyranie w archaicznych formach, tematykach i wrażliwościach...Choć robiło się wszystko, żeby przemycić jakis fajny smaczek, to to i tak bywała męczarnia i straszliwa dłubanina....
W tym roku szok - opowiadania Mirandoli są świetne! Trącą takim iberoamerykańskim realizmem magicznym (choć kolejność jest odwrotna ;)
Człowiek obdarzony wiedzą, o źródle wody, a mimo to podający ja dalej do picia pracownikom...Góra pokutników, na której powstaje Hotel - pomysł podyktowany przez dziwną kreaturę...
Jest onirycznie, ironicznie i krótko - bez przegadania, ale za to z jakimi puetnami!

Najbardziej urzekło mnie ciekawe pokazanie tego, jak do "normalnego" życia wnika irracjonalność... nawet ktoś tak prozaiczny i przyziemny, jak urzędnik - telegrafista ma swoją iluminację... Woda z kranu kapiąc, uparcie podaje tajemniczy adres....

kap kap....

kap kap kap...


Muszę się nauczyć Morse'a :) Nasz kran ciągle kapie.... hmmm...czy to tylko nieszczelna uszczelka?

piątek, 22 lutego 2008

"Cesarz" Ryszarda Kapuścińskiego


Właśnie skończyłam najsłynniejszą książkę Kapuścińskiego. "Cesarz". Trochę (!) się rozczarowałam... Co prawda genialnego pomysłu opisania zmierzchu władzy Hajle Sallasjego nie z obiektywnej -zewnętrznej perspektywy korespondenta, ale od "środka" - spisując opowieści były urzędników dworskich mu odmówić nie można...Co więcej - sprytne uniknięcie moralizowania, przez ograniczenie komentarzy odautorskich do absolutnego minimum...
Ale książka się jakoś tak dłuży...szczególnie drażniła mnie ta pseudo-stylizacja w wypowiedzi niektórych dworzan...
Może mam już gust wypaczony przez gazetowe pisanie i czytanie "gazetowo" napisanych powieści?

No i czymże łoni się chwalom?

Historyjka opowiedziana przez kumpele, ale świetna :) Otóż jej mama pracuje w urzędzie miasta. Idąc kiedyś przez korytarz, słyszy taką opinię (ramolnej baby ze wsi, jak to określiła kumpela ;) :

- Widzi Pani na tych tabliczkach? no ja rozumim, że magistrom piszom, bo magistry studia skończyły. ale ten cały lic. ? no i czymże łoni się chwalom? że liceum skończyli? a cóż po takim liceum?

A mi tak w bólach ten lic. się przed nazwiskiem produkuje...eh...eh...

poniedziałek, 18 lutego 2008

"Polka" Gretkowskiej


O Gretkowskiej do tej pory wiedziałam niewiele. Że skandalistka i feministka...tyle. Ostatnio zauroczona tym, że na półce w dziale "nowości" w mojej małomiasteczkowej bibliotece jest jakaś atrakcyjnie wyglądająca książka, wzięłam do ręki. "Nowość" jest sprzed 7 lat, ale co tam - świetna okładka. Wzięłam :)
Czytałam w doskokach - jak to zwykle w czasie studiów ( i jeszcze sesja...brrr...).
Przed chwilą skończyłam...
Wrażenia?
O Gretkowskiej wiem dużo więcej - i to rzeczy, których w Wikipedii się nie przeczyta. Dziwne ale czytałam ta książkę, trochę jak samotna kobieta. Z zazdrością o Pietuszkę, którego narratorka odmalowała jako wcielenie rozkoszy, dobroci i męskiej słodkości.

Dzwoni Pietuszka. Skarżę mu się na siebie, na Maleństwo.

- Co dzisiaj produkujemy? Ucho? Oko? - próbuje mnie zabawić.

- Może osobowość, i dlatego mdli.


***

Petardy, sztuczne ognie rozświetlają ciemność.

- Koniec stycznia... Aaa, Nowy Rok. Żegnaj, mój Smoku - Pietuszka całuje mnie w nos.

- To był rzeczywiście Rok Smoka, tyle się naro­biło...

Wracamy do łóżka. Nie mogę zasnąć, odnaleźć wymoszczonego snem spokoju. Kręcę się i wpadam w myślotok:

- Nie może być przypadek... Pola według chiń­skiego kalendarza pojawiła się na świecie w moim roku - Smoka. Słyszy fetowanie swojego roku Wołu...

- Węża - Pietuszka jest lepszy w chińskiej ast­rologii.

- No, z ojca taoisty - żartuję. - Chciałabym nauczyć ją chińskiego, to znak... potwierdzenie woli Niebos.

- Gretkosia, śpij.

- Nie mogę. Chińczycy wynaleźli petardy do od­straszania demonów, jak ja mam spać, kiedy tam na niebie walka o szczęście Poli?

- Zabiorę cię jutro na chińskie ciastka z wróżbą, tylko śpij...

- Najpierw uspokój córkę - przykładam mu dłoń do pępka. - Rozkopała się.


Książka trochę schizofreniczna, ale co w tym dziwnego - natura kobieca ma coś w sobie z choroby psychicznej... Raz czuła matka, gładząca brzuch, łaskocząc wypuklenia, które po dotknięciu uciekają do wnętrza...a raz stereotypowa feministka, która pisze o skrzepach, śluzach, seksunach (takiego określenia jeszcze na TO nie słyszałam :>). A może tak faktycznie jest?
Gretkowska w każdym razie ma świetne pióro. Fajnie wyciąga ironiczne smaczki z otaczającej rzeczywistości ( i ma racje, nie po Gombrowiczowsku - choć emigracyjne klimaty i rozrachunki z polskością sprzyjają...fajna dwuznaczność tytułu ...), i nie powiem - zgrabnie, z humorem to opisuje.
Co więcej, książka jest też autotematyczna - czytelnik czyta sobie o powstawaniu książki, która czyta :) O maratonie korekt, śmierdzącej kotami piwnicy grafika od okładki, radach wydawnictwa, aby przyspieszyć poród, bo książka musi być poskładana do tego a tego dnia...
Ciekawe - takie odbrązawiające. Postmodernistyczne?
nie........bleeeee........
mam mdłości na dźwięk tego słowa...no nic, tyru tyru do pracy licencjackiej. Wreszcie coś pisać, co moze da ten upragniony lic przed nazwiskiem :>

P.S. Wstyd się przyznać, ale "Polkę" czytałam też jak zbeletryzowany poradnik dla przyszłych/obecnych mam...Trochę fajnych rzeczy się dowiedziałam - nadwrażliwość na zapachy...i to czego nie potrafię sobie wyobrazić - że w ostatnich miesiącach dziecko porusza skóra brzucha...tak jakby było w namiocie...
niesamowite...

piątek, 15 lutego 2008

Barbarzyńca w ogrodzie


Nigdy nie lubiłam Herberta... Denerwował mnie. Taki się wydawał kryształowy, klasyczny w tej swojej poezji - a przez to nudny, patetyczny i straszliwie męczący.
I tak było długo długo...
Do póki nie wzięłam do ręki "Barbarzyńcy w ogrodzie". Zdziwiłam się szczerze, bo to książka dowcipna. I to nie tylko doprawiona dowcipem grzecznym, ale i takim zadziornym, uszczypliwym. Miło się zwiedza kolejne kraje z Herbertem...nie z narratorem - bo dla mnie "Barbarzyńca" to jednak książka osobista. I książka rehabilitująca - bo dzięki temu, nie tylko polubiłam Herberta, jako pisarza (na razie tylko prozaika -hehe, tak offowo ;), ale i dałabym mu się zaprosić na randkę ;)
No bo ja na randki, to tylko z facetami z charakterami chodzę :)

/jak skończę czytać, to będzie bardziej rzeczowo i bardziej o książce :)

wtorek, 29 stycznia 2008

Matka Polka

Idę wyrzucić śmieci. Kiedyś w końcu trzeba, a myśl o tym, żeby jeszcze trochę poczekać - aż ożyją i same wyjdą z kosza - jakoś mnie przeraża:)
Idę więc wyopatulana bo zimno, wieje - a tu przed oczami scena, która mnie powaliła... Młoda kobieta. Z lewej kilkuletni brzdąc, z prawej brzdąc....z tylu wylatuje kolejny. A zza kurtki wystaje różowy "kokonek"- czwarta, najmniejsza pociecha. Zwalniam, żeby wrednie podsłuchać o czym rozmawiają.
Zdziwiłam się - strzępki, jakie podsłuchałam były wypowiadane ciepło i bez pośpiechu... Jakaś kojąca była ta scena... W porównaniu do obrazków, które widuje dużo częściej - elegancka mama wlecze za sobą w pośpiechu równie wystrojoną dziewczynkę. Modna spódniczka, butki, rajstopki, spinki we włosach... tylko tak jakoś chłodno...

Ja za to powtarzam już od wielu lat, że nie będę mieć dzieci....Mama mówi, że takie co tak mówią, mają potem właśnie taki wianuszek... zobaczymy :)

Póki co sesja, która jest świetnym środkiem antykoncepcyjnym :>

piątek, 25 stycznia 2008

"Moja" lodówka

Od trzech lat wynajmuję lodówkę (a do tego "gratis" właściciele dołożyli mieszkanie, ale co tam ;).
Stara jak świat...ale nie tylko dla tego jest... dziwna (bo jak napiszę, że "niezwykła" to będzie zbyt patetycznie, banalnie ;)
Już wiem, że jest płci żeńskiej. Nie - nie patrzyłam jej między nóżki:> Mam inny,niezbity dowód - warczy na facetów :) Ilekroć ktoś się o nią oprze, i jest to facet - warrrrrrrrrrczy ;) Ciekawe kiedy się skończy jej cierpliwość, i połknie denerwującego ją "opieracza"?

Jest jeszcze teza, że to nie lodówka...a kosmiczny statek międzygalaktyczny. Kiedy uczę się w nocy, jest tak cicho na mieszkaniu... (no prócz mniej lub bardziej rozkosznego pochrapywania moich współlokatorek;) czasem słychać głośny odgłos jakby wyłączanego silnika. Skąd? No pewnie, że nasza lodówka! Ląduje w kuchni - idealnie mieści się między szafki a stół.

Żebym ja się nauczyła parkować z takim wyczuciem :)

sobota, 19 stycznia 2008

Testosteron w Bagateli

Filmu jeszcze nie widziałam - i podobno dobrze ;) Ale teatr to jednak teatr- nawet jeśli to jest tylko komedia w Bagateli (która w Krakowie to chyba ma raczej status "ruchomego" kina niż teatru...Przyzwyczajona do Słowackiego, dziwnie się czułam, kiedy obok nas siedzieli ludzie ubrani na sportowo...)
Ale co tam...Odmóżdżyć też się kiedyś trzeba - a przy Testosteronie "reset" jest dość bezbolesny ;)
Spytałam Lubego ile w tym wszystkim, na co psioczą faceci w czasie owego niedoszłego wesela, jest prawdy. Odpowiedział, że w zasadzie wszystko... hmmm...
No wiec po raz kolejny człowiek zdegradowany do cielesności - na szczęście w tym wydaniu nie robi się tak smutno jak po czytaniu Baumana ;)
Ogólnie spektakl lekki i przyjemny, choć panowie nie raz, nie dwa rzucili jakimś cięższym żartem (gdzie śmiała się tylko męska cześć widowni)...Ale wszystko zostało wybaczone,bo kto by pomyślał, że my - kobiety,wpędzamy ich w takie stresy? ;)

I na koniec się do jednego przyznam - "zespoilerowana" jedynie plakatem z filmu, czekałam bezbożnie kiedy polecą w dół gatki....Nie poleciały.... a ja za zberezeństwa dostałam od Marcina klapsa :>

piątek, 18 stycznia 2008

Obrazek ze św. Anny

Jest już późny wieczór. Zimno niemiłosiernie. Ja idę św. Anny, po nieśmiertelnego precla pod Bagatele ( na rynku wszystkie budki gdzieś znikły....dziwne...). W połowie ulicy mijam zaparkowany samochód. Obok niego dziewczynka,może dwuletnia, stoi spokojnie i intensywnie przypatruje się czemuś na swoim butku.
Myślę sobie, kurcze - jakie spokojnie dziecko. Bliźniaki mojej ciotki, które wyglądają na jej rówieśników, już dawno by rozniosły połowę ulicy :>
Zwolniłam mimowolnie.... i zobaczyłam, że z samochodu - z miejsca kierowcy - wysiada młody chłopak. Ma duże problemy, bo porusza się o kulach. Okrąża powoli samochód.... i otwiera drzwi od strony pasażera....Najpierw wózek inwalidzki.... potem pomaga na niego wsiąść młodej kobiecie (żonie?).
Dziewczynka dalej spokojnie czeka....

***
Mnie wgniotło.... Zapisałam po to, żeby pamiętać o nich. Wtedy kiedy mi się wydaję, że mam nie wiadomo jakie problemy... I nie jęczeć i nie narzekać, bo póki co ( na szczęście) powodów nie mam

poniedziałek, 14 stycznia 2008

FILMOWO - Don Juan DeMarco


Są filmy, które faceci powinni obejrzeć przynajmniej raz w życiu. I nie tylko Fight Club, Bravehearta, Ojca Chrzestnego jak twierdzi sporo z moich znajomych płci męskiej. Panowie ! - bierzcie się za kino nieco bardziej subtelne ;)
Don Juana obejrzałam kiedyś dawno temu - i od tej pory podsuwam moim co ozięblejszym znajomym, którzy jakoś tak topornie obchodzą się z kobietami. Kto wie, może zmienię świat?
Film nie jest wybitny...ale ma swój niezaprzeczalny urok. Ile by z niego zostało gdyby Johny Depp nie grał głównej roli ? - nie umiem sobie tego wyobrazić ;) Ale jakoś mu do twarzy w rolach jakiś "oderwańców", którzy mają swojego pozytywnego bzika, ale do społeczeństwa to nijak pasują...
Don Juan jest idealnym mężczyzną, kochankiem...i nic nie przeszkadza, że duchem ciągle w XVIII wieku;) Pewnie dlatego niemal już po paru minutach filmu zamykają go w zakładzie psychiatrycznym :) I dobrze - całemu lekarskiemu personelowi wyszło to na dobre... Widzom również - kobiety nabierają przed ekranem zdrowych rumieńców, a mężczyźni być może łapią kilka pożytecznych frazesów :)
Mój złapał - choć szczerze, i tak jest bardzo dobrze ;)

niedziela, 13 stycznia 2008

Wstępniak ;)

Kultura nie jedno ma imię.... I choć nieładnie (niemodnie? :>) już mówić, że coś jest lepsze, wyższe...a coś gorsze i niższe - to każdy wie jak jest :) a mnie i tak każdy niemal jej wytwór fascynuje !
A że bloga, w przeciwieństwie do luźnych kartek (na których zwykle zapisuje swoje myśli), nie zgubie - więc zaczynam.
Czas pokarze czy coś wartościowego się udało mi odkryć.