niedziela, 27 lipca 2008

Todo Sobre Mi Madre


Wreszcie coś Almodovara.
Żeby odetchnąć trudnym, ale ambitnym hiszpańskim kinem.
Żeby złapać trochę słówek, osłuchać się w melodyce języka ( co w efekcie skończyło się na dwóch niecenzuralnych terminach, które pojawiały się nad wyraz często ;)
Efekt? Film podobał mi się jeszcze bardziej niż "Carne trémula". Niesamowite jak facet potrafi odmalować portrety kobiet. Ich psychikę, uczucia, przeżywane dramaty, skrywane pragnienia... Mężczyzn nie ma prawie w ogole, albo są tylko tłem...tacy papierowi i nijacy. No chyba, że to eks-mężczyźni :)
Przyznam się od razu, że na początku
bałam się, że częste sięganie po marginesy u Almodovara prowadzi tylko do szokowania, jakiejś dziwnej formy neo-turpizmu... Po obejrzeniu "Todo sobre..." przekonałam się, że te zabiegi są dalekie od podobnych zamierzeń. Każda boheterka emanuje czymś, co robocze nazwę "pięknem". Czymś co przykuwa, wzbudza kobiecą zazdrość... Nawet po zobaczeniu Loli czy Agrado nie pomyslałam "Fe!". Ani przez chwilę...

niedziela, 20 lipca 2008

Luboń Wielki (1022 m n. p. m.)


Żaden ze mnie traper ( z M. też nie ;) - ale od czego jest młodzieńczy zapał i wakacje? :)
Wpadliśmy więc na pomysł, żeby pozwiedzać trochę górskich szczytów ze schroniskami, które honorują legitki HDK-a. Na pierwszy ogień poszedł Luboń Wlk - bo blisko i (podobno) łatwo. Ale że jesteśmy zdechlaki i niedorajdy (co się nie umieją logicznie spakować, tylko biorą kupę niepotrzebnych rzeczy - w czym ja zdecydowanie przoduję) to pod koniec zielonego szlaku mieliśmy juz zdecydowanie dość...
Bohaterskie rozpalenie ogniska przez M. (wilgotne drewno, które oparło się nawet "nieharcerskiej" metodzie na dezodorant :>), noc w przyjemnym (acz ciut zimnym) pokoiku w drewnianej bacówce i wio z powrotem... Wybraliśmy żołty szlak (docelowo na Stare Wierchy, my doszliśmy tylko do Zarytego) - świetna trasa! Szczególnie fajna zabawa była przy schodzeniu Percią Borkowskiego (ale za chiny ludowe z naszymi plecorami byśmy nie wyszli nią na szczyt...)

Postanowienia na następna wyprawę:
- lepsze buty (co się nie ślizgają na błocie)
- lżjeszy plecak (2 kremy do opalania to chyba przesada ;)
- jakiś solidny trening na kilka dni przed ;)

jeśli wrócimy na Luboń to obowiązkowo wchodzimy żółtym, a schodzimy niebieskim ( groty!!! )

A teraz odespać, bo jak żołty nie zmęczył, to zasuwanie z Zarytego do Rabki taaaaaaaak :)

środa, 16 lipca 2008

Microcosmos


Nie jestem robalofilem (ani robalofobem ;). Od czasu do czasu, w przypływie dobroci, nie zabijam nieproszonego bzzyczącego lub 6-cio nóżkowego gościa, a przenoszę systemem kartka-szklanka. Po obejrzeniu "Mikrokosmosu" w owadzim świecie zakochałam się ostatecznie...
A raczej w jego wersji ukazanej przez reżyserów filmu :) Kadry nie są piękne...to za mało powiedziane - one zapierają dech w piersi! Te kolory! kompozycja! ah!!!
I jeszcze muzyka... Scena ze ślimakami i arią w tle (co to za utwór?) to po prostu ...sztuka. Albo wprowadzanie bohaterów jak w szekspirowskim dramacie - najpierw jakieś ślady, detale, cień... a dopiero "aktor" w całej okazałości.
Co dziwne - w filmie nie pada ani słowo komentarza (ale moze to i lepiej, bo krótki wstęp w polskim dubbingu jest straszny ;/), a film się w ogóle nie nudzi! Choć parę razy czułam się sfrustrowana bo nie wiedziałam co robi jakiś robal...ale zawsze robił to pięknie! :)

Szczęście (Štěstí)


Uwielbiam małe studyjne kina w Krakowie! :) A jak mają jeszcze pokazy za piątkę, to moje uwielbienie się wzmaga i to znacznie :)

Padło na czeską kinematografię . A konkretnie na "Štěstí". Refleksje? Ogólna - po raz kolejny (po "Czeskim śnie", "skrzacie" i etiudze, ktorej tytułu nie mogę sobie za chiny przypomnieć) przekonałam się, że kino obyczajowe znad Łaby jest po prostu świetne! Specyficzny, perelowski klimat scenerii, absurdalne sytuacje i surrealistyczny humor - skąd ci reżyserowie/scenarzyści biorą pomysły? :) Aż ślinka cieknie na myśl, co można znaleźć w literaturze (tak na marginesie, to pasowało by coś wreszcie przeczytać...).

"Szczęście" jest brudne, dosłowne i ironiczne. Pełno w nim małych radości i wielkich marzeń, które rozbijają się w drobny mak... A wszystko okraszone pijackimi przyśpiewkami przy najlepszym na świecie czeskim piwie ;)
Co więcej nie ma jasnego zakończenia - co wydaje się wyjściem najlepszym z możliwych. Bez banalnego happyendu (ktorego generalnie się spodziewalam - główna bohaterka, była skonstruowana wręcz na bajkowego Kopciuszka, który całe życie dostaje po głowie. Należał się jej choćby jeden namiętny pocałunek na finiszu od kochającego mężczyzny :>).
Bez łzawego badendu ...

Po prostu pociąg.
I pies, który uparcie za nim biegnie.

niedziela, 13 lipca 2008

Heaven

Zamiast widzianego wcześniej trailera miałam kłótnie z M. i zasłyszane opinie, że film jest nieudany i szkoda na niego czasu. Intro nie najlepsze...

W kinie Kieślowskiego jestem obeznana średnio, więc trudno mi ocenić czy scenariusz zostawiony przez mistrza został wypaczony ("bo Kieślowski na pewno by nie zrobił tak tego filmu").
Odsuwając jednak na bok wszelkie konteksty, przyznam, że film sam sobie bardzo mi się spodobał. Po pierwsze kadry - pięknie wyciągnięte kolory, rytmy linii krajobrazu. Muzyka - czysta poezja!... Sama opowieść równie niesamowita. Nie do końca rozgryzłam metaforykę - czemu miałaby służyć metamorfoza głównych bohaterów? Ich wzajemne upodobnienie się do siebie? ogolone głowy, jednakowy strój... pomijając już fakt pokrewieństwa imion ;)
Na pewno nie chodziło tylko o to, aby podkreślić sentymentalne "pokrewieństwo dusz". Skoro scenariusz pisał Kieślowski, nie może być tak prosto i banalnie.
Zakończenie fajne - wytłumiony dźwięk, w oddali slychać strzały. A On i Ona lecę wysoko...wysoko... i nie ważne, że prawdziwym helikopterem nie da się tak latać ;)

środa, 9 lipca 2008

"Kochankowie roku tygrysa"


Czytam w opisie filmu - produkcja polsko-chińska. Myślę - Wow! Czegoś takiego to jeszcze nie widziałam!
Takie zderzenie różnych kultur, zupełnie odmiennych wrażliwości ... i jeszcze Żebrowski w roli głównej - zapowiadało się więcej, niż ciekawiej ;)
Jak było w efekcie? Niestety, kiepsko...Historia mdła, ale mogłyby ją uratować fajnie zrobione zdjęcia przyrody (film był kręcony w tajdze!). Albo muzyka... Brakło i jednego, i drugiego... Operatorzy nie pokusili się ani o jakieś fajne panoramy ani wyciągnięte ze smakiem detale - porażka na pełnej linii. Jak sobie przypomnę "Malowany welon" i te zapierające dech w piersiach zieloności... eh :(
Sam wątek miłosny, który powinien być szkieletem filmu, został przedstawiony jak poboczna dygresja - żadnego rozwijającego się uczucia, tylko seks w trawie...

Ja się zawiodłam - taka szansa, a wyszło z tego jakieś filmidełko...

sobota, 5 lipca 2008

"Pod Mocnym Aniołem" Jerzego Pilcha


Kolejna książka, którą dawno temu zaczęłam - i jakoś nie udało się skończyć. Ale od czego są leniwe sobotnie popołudnia ;)

"Pod Mocnym Aniołem" jest tekstem dziwnym. Ani to powieść, ani tym bardziej dziennik. Poszczególne opowieści przeplatają się ze sobą bez żadnych związków i nagle urywają. Jest mętnie, mglisto - i ten "pijacki" klimat udziela się także czytelnikowi. Aż kręci się w głowie od tych specyficznie zbudowanych opisów (mi zdarzyło się nawet raz zasnąć, jak to zwykle po spożyciu odpowiednich trunków ;).

Historia niby banalna - pewien pisarz trafia po raz kolejny na oddział deliryków. Wszystko do tej pory odbywało się według określonego rytmu : "wyleczony" (a raczej z podreperowanym organizmem) wracał z ośrodka na 12 piętro swojego bloku, gdzie po generalnym sprzątaniu mieszkania, ponownie wpadał w szpony nałogu. Tym razem miało być inaczej - miał swój problem rozwiązać ostatecznie... Pojawiła się jednak ona, dla której się zmienił i zaczął żyć na nowo.
Na całe szczęście to jedyny "cukierkowy" (pisze to w cudzysłowie, bo Pilch opisał go w wyważony sposób, bez nadmiernej egzaltacji czy patosu) element książki. I choć niejako spaja rozlatująca się hybrydyczną opowieść - nie jest najważniejszy. Istotniejsi są bohaterowie, w których cieniu chowa się narrator. Królowa Kentu, Szymon Sama Dobroć, Don Juan Ziobro, król cukru i wielu innych. Zwykli ludzie (nierzadko tzw. "sukcesu"), których skusił i zniewolił alkohol. Nikt ich nie usprawiedliwia ani nie oskarża. I dobrze - powieść tendencyjna już się dawno przeżyła ;)

Podczas czytania zastanawiałam się za co dostała Nike. Ja bym dała na pewno za zgrabną językową polifoniczność tekstu, fajnie zdemaskowane wątki autotematyczne (łącznie z motywem pisania dzienników uczuć za innych deliryków)... i kreację Boga - w złotym dresie i bajsballówce :)

Książka jednak nie wzbudziła we mnie jakiś wstrząsających doznań. I to chyba nie jest wina Pilcha, ale moja - stępiła mi się wrażliwość na krzywdę bliźniego...
Albo ... wcale nie miało być żadnego katharsis - tylko wydawnictwo umieściło te kilka magicznych wyrazów, żeby sprzedać więcej egzemplarzy? (kogo dziś obchodzi jakąś Nike :>)