sobota, 27 grudnia 2008

"Uśmiech Mony Lizy", Mike Newell


Raz na jakiś czas trzeba sobie obejrzeć mdłą romantyczną komedię. Na bollywoody nie mam już niestety ani czasu... ani zdrowia ;)

No to taśmowiec z hollywood. I są święta, więc nie trzeba nic od nikogo pożyczać - wszystko jest w TV :>

Padło na "Uśmiech Mony Lizy". Troszkę się zdziwiłam, bo nie spodziewałam się tylu przebłysków "ambitności" i że wątek romantyczny z główną bohaterką w roli głównej zostanie zepchnięty gdzieś na dalszy plan...
Nie do wiary, ale tak właśnie jest.
Jednak mimo tych kilku odstępstw od normy komedii made in USA, film Newella i tak pozostaje przyjemnym "filmidełkiem"- akurat na mroźny wieczór, z herbatką w ręcę i kocykiem. Polecam.

Nie samą "wysoką" twórczością człowiek przecież żyje :>

piątek, 26 grudnia 2008

"Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka", Gore Verbinski


Jak to w Święta - telewizja zawsze uraczy jakimiś odgrzewanymi kotletami.
Jeden plus - jak ktoś nie był na czymś w kinie i przez dwa lata nie udało mu się tego dorwać tego czegoś na DVD to może sobie akurat to coś obejrzeć ;)

Dlaczego by nie? Wczorajszy wieczór spędziłam więc przed TV i wśród piratów.
Pierwsza część zachwyciła mnie w prawie 100%. Dobry humor, fajne gagi i ciekawe zwroty akcji. I Depp jako niezbyt rozgarnięty kapitan - po prostu rewelacja!
Dlatego też tak "drobiłam" przed 20.10, żeby zobaczyć ciąg dalszy.
I jak? No... trochę się przemęczyłam.
Fajny motyw z bijącym sercem zamkniętym w skrzyni...ale reszta jakoś się tak rozsypała. W paru miejscach film rozjeżdża się w "Szwach" jak przyciasna mini...
Niby efekty fajne i Johny dalej tak samo "sirotkowaty" jak w pierwszej części...ale oczekiwałam czegoś lepszego.
A za końcówkę (po kiśnięciu bez oderwania ponad 2 godziny przed telewizorem) to mam ochotę reżysera rozerwać na kawałki :> No bo kurde, trzeba iść do znajomych i pożyczyć 3 część... i kolejne ponad 2 godziny (które z pożytkiem można przeznanczyć na naukę do egzaminów :>) przesiedzę przed kompem.
Inaczej mnie ciekawość zjeeee :)

"Przyjeżdża orkiestra", Eran Kolirin


Co może zrobić ośmiu mężczyzn, opakowanych w niebieskie mundury, taszczący ciężkie bagaże z upartym komendantem, który za nic nie chce się przyznać, że Izrael zna bardzo słabo? No co? ;)

Iść przed siebie (tak, tak na piechotę ;)

Ku uciesze widzów, którzy dzięki tej zabłąkanej orkiestrze mają szansę "łyknąć" trochę małomiasteczkowych klimatów. Co prawda, prezentują się one tak, jak wszędzie indziej na świecie - ale i tak jest fajnie.

Tandetna dyskoteka na rolkach, zakochany typek o fizjonomii zbira, który co noc wystaje pod budką telefoniczną i czeka na telefon od dziewczyny... barwie prawda?
I do tego jeszcze ósemka "smerfów", którzy w tej specyficznej rzeczywistości radzą sobie... umiarkowanie :)

Choć po przeczytaniu tych wszystkich "ochów" i "achów" na plakacie, spodziewałam się rewelacji ( a "Przyjeżdża.." niestety nią nie jest) to i tak nie żałuję ;). Sympatyczny i ciepły film - w sam raz na długie, ale bezśnieżne (niestety ;/) zimowe noce.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

"Hanemann", Stefana Chwina


Kolejna pozycja z mojej prywatnej listy książek, które wypada przeczytać...
Wrażenia?
hmmm...

Pomysł fajny - próba opisu zmian, jakie zachodzą po ponowny włączeniu Gdańska do Polski (po odebraniu mu statusu wolnego miasta). Co więcej, głównym bohaterem powieści staje się nie kto inny, ale niemiecki lekarz - Hanemann. Zza jego ramienia spoglądamy na spokojne miasto wypełnione Niemcami, potem na dramatyczne sceny wysiedleńcze. Hanemann pomimo bolesnych doświadczeń, postanawia zostać w Gdańsku i dzięki temu widzimy, jak zmienia się przestrzeń - w domach jego znajomych mieszkają polskie rodziny, ulice zmianiają swoje nazwy.

ale...

Hanemann jak na tytułowego bohatera jest postacją dosyć bierną. W fabule przebija się tylko na zasadzie lejtmotivu wspomnień Piotra (narratora), rozmów innych osób... Nic specjalnego. Natomiast końcówka, kiedy wraz z Hanką i Adamem wyrusza gdzieś w nieznane, żeby uniknąć nasilających sie represji, jest jakaś taka melodramatyczna...

Powieść mimo wszystko bardzo mnie męczyła - nie wiem czy to przez "cięzki" styl Chwinna czy zbytnią rozwlekłość fabuły.

Jedno mnie zastanawia - po co ten motyw z obrazem Caspara Davida Friedricha, który wisiał w gabinecie Hanemanna (i jest też na okładce).
Bo jeśli chodzi o unaocznienie romantycznej duszy lekarza - to do puli minusów dokładam jeszcze jeden... za motyw arcy-kiczowaty.



"33 sceny z życia", Małgorzaty Szumowskiej


Jak głosi wieść :

"Laureat Srebrnego Lamparta na 61 Międzynarodowym Festiwalu w Locarno. To największy międzynarodowy sukces polskiego filmu na tak ważnym festiwalu od 14 lat - to jest, od czasu Srebrnego Niedźwiedzia przyznanego Krzysztofowi Kieślowskiemu w Berlinie w 1994 roku za film "Trzy kolory: Biały".

Kwestionować werdyktu jury nie mam zamiaru... raczej zastanawiam się, czemu nagradzane są takie filmy. Czemu w mediach (i sztuce) tak uparcie propaguje się ból, rozpacz i beznadzieję. Ambitne kino musi zawierać przynajmniej z 50% brudu. Proza czy poezja - podobnie... Czy jak w przypadku World Press Photo, gdzie zdjęcia nie-wojenne i nie-post-tragiczne stanowią niewielki ułamek całej wystawy (i zapewne zgłoszeń na konkurs).

Wracając do filmu...

Po obejrzeniu "33 scen" poczułam się jakoś okropnie - ze swoim człowieczeństwem (w sensie ontologicznym), fizjologią życia, wszystkimi (jak się wydawało) wzniosłymi myślami i uczuciami. A szary i brudny Kraków, jaki zobaczyłam zaraz po wyjściu z kina, jeszcze boleśniej się unaoczniał...

Film zaczyna się niewinnie. Spotkanie rodzinne na (jeszcze) sielskiej wsi, rozmowy i przekomarzania się. Każdy z siedzących przy stole to człowiek z pasją, który robi coś, czego zwykły widz na pewno mu zazdrości - jest autorem poczytnych kryminałów, prac plastycznych czy kompozytorem. Jednak za chwilę kamera dekonstruuje ten świat bezlitośnie... Znika mit artystycznego natchnienia (rzemieślnicze tworzenie przez Julię pracy plastycznej "pod krytykę"), w gruzy obraca się godność śmierci... Zamiast wzruszającego obrazu pożegnania, są wzajemne kłótnie na szpitalnym korytarzu i przeraźliwe wycie medycznych urządzeń... Niby-namaszczenie udzielane przez niby-księdza.
Nawet sama miłość się gdzieś rozpływa...a seks nie sprawia nikomu przyjemności

Czy faktycznie rzeczywistość, w której żyjemy, jest aż tak potworna? Aż tak nieludzka?

Ja mimo wszystko mam ciągle nadzieję, że nie...
i że w mojej mikroprzestrzeni, którą odmierzam swoim wzrokiem i krokami, nigdy się tak nie stanie.

P.S. i co do plakatu - nawet on jest w kontekście tego wszystkiego przesiągnięty ironią. Bo szczerze mówiąc, można się po nim spodziewać wszystkiego - jakiejś ciepłej historii o miłości, nadziei itepe itede... - a dostaje się świat w kompletnej rozsypce.