wtorek, 29 września 2009

Mogę odejść, gdy zechcę”, Young-ha Kim , Wydawnictwo Vesper


Lubię, kiedy książka, którą biorę do ręki, potrafi mnie czymś zaskoczyć. I nie chodzi tu po prostu o trzymanie w napięciu – to mam niemal w każdym kryminale. Dobra powieść, tak jak interesująca kobieta – musi mieć to tak trudne do zdefiniowania „coś”. Takie „coś” znalazłam w debiutanckiej powieści Young-ha Kim’a.
Pierwsze, co powinno zaciekawić każdego czytelnika, to sama okładka. I choć nie powinno się niczego w dobie szalejącej konsumpcji oceniać po opakowaniu, warto o niej wspomnieć. Bo gdy tylko uchyli się drzwi, okazuje się, że śpiąca kobieta...wcale nie śpi. Nie mniej intrygująca jest sama fabuła powieści. Główny bohater, a jednocześnie narrator całej opowieści, pozostaje zagadkowy do samego końca. Opowiada zdawkowo o swoim życiu, dziwnej pracy i tajemniczych klientach, których wcale nie chce mieć zbyt dużo. Czym faktycznie się zajmuje, czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec powieści, dlatego nie mam zamiaru niczego „spoilerować”. Kolejne bohaterki powieści przypominają narratorowi eteryczną Judytę z obrazów Gustawa Klimta, a opowieść o nich przeplata się z refleksjami na temat „Śmierci Marata” Davida czy „Śmierci Sardanapala” Delacroix’a. Natomiast mężczyzn, którzy w powieści są anonimowo opatrzeni tylko inicjałem imienia, Young-ha Kim portretuje w ich nieustannej pogoni za spełnieniem, którego i tak nie mogą osiągnąć.
„Mogę odejść, gdy zechcę” to niezwykle ciekawy traktat o wzajemnym przenikaniu się śmierci i sztuki. I choć takie połączenie to nihil novi po epoce dekadentyzmu, to w wykonaniu koreańskiego pisarza prezentuje się bardzo intrygująco. Subtelna granica pomiędzy jednym, a drugim stopniowo się zaciera. Young-ha Kim ma świadomość tego, że obecnie „śmierć nie porusza w ludziach żadnych uczuć, jak pornografia”, dlatego też z taką ostrożnością dobiera słowa, by nic nie brzmiało zbyt patetycznie, a przez to – sztucznie.

Recenzja ukazała się w Miesięczniku Studenckim "Manko" (www.manko.pl)

Eduardo Mendoza, „Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa”, Wydawnictwo Znak

Zaczyna się tak. Jest I rok naszej ery. Pewien nieporadny Rzymianin z rodu patrycjuszowskiego wpada na oryginalny pomysł. Zamiast żmudnie studiować opasłe dzieła wybitnych filozofów i naukowców, szuka innego sposobu na pogłębienie swojej wiedzy. Jak się można domyślić – możliwie najmniej uciążliwego. Postanawia wyruszyć na rubieże Cesarstwa Rzymskiego, gdzie ponoć znajduje się rzeka dająca mądrość temu, kto napije się jej wody. Szybko jednak zaczyna żałować, że wyściubił nos ze spokojnego lectorium.
Pomponiusz Flatus, bo o nim mowa, to postać w każdym calu niebanalna. Sceptyczny ateista, filozof-amator, a przy tym świetny mówca. Czymś musi w końcu nadrabiać, skoro niełaskawa Matka Natura nie wyposażyła go w inne przymioty. Na domiar złego jeszcze okrutnie się na nim mści za ciekawość badawczą, zsyłając najokrutniejszą z form „oczyszczenia” ciała, czyli... przewlekłą biegunkę. I choć Pomponiusz nie wierzy w żadnych bogów, trudno oprzeć się wrażeniu, że we wszystkich zdarzeniach maczają palce mieszkańcy Olimpu, a także starotestamentowy Jahwe. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dzięki tej męczącej dolegliwość udaje mu się ocaleć z rąk kohorty Arabów, zaprzyjaźnić z dowódcami rzymskich legionów, a także spotkać najsłynniejszego człowieka tamtych czasów – Jezusa. Tyle, że ostatniego nie jest najzupełniej świadomy. Trudno mu się z resztą dziwić, bo chłopiec ma zaledwie kilka lat i ojca, który zostaje skazany na ukrzyżowanie... za morderstwo. Oczywiście, Józef jest niewinny, a udowodnić to musi sam Pomponiusz. Czego jednak nie robi się, aby nie móc doić złośliwych kóz i nie być okładanym miotłą przez bezzębną, starą gospodynię?
Intryga goni intrygę, a absurdalne sytuacje przyprawiają czytelnika o niekontrolowane wybuchy śmiechu. Eduardo Mendoza niezwykle zręcznie łączy konwencję kryminału, błyskotliwej parodii i fantazji, której nie powstydziłby się twórca biblijnych apokryfów. Wszystko okraszone uszczypliwym humorem, który choć miejscami jest ciut politycznie niepoprawny, to rozbawia do łez. I na koniec najważniejsze. To bez czego żaden kryminał obyć się nie może – zaskoczenie. Słowo dziennikarza „Manko”, że będziesz na prawdę zdziwiony, kiedy odkryjesz, kto zabił.


Recenzja ukaże się w październikowym numerze Miesięcznika Studenckiego "MANKO" (www.manko.pl)

czwartek, 24 września 2009

Zbigniew Machej, „Prolegomena. Nieprzyjemne wiersze dla dorosłych”


Poeta czy copywriter ?

Otwierasz i czytasz: „Teksty składające się na niniejszą książkę przeznaczone są wyłącznie do użytku wewnętrznego dorosłych użytkowników miast i wsi.” Jeśli nie jesteś dorosły, lepiej odłóż. Jeśli nie masz poczucia humoru – tym bardziej.

„Prolegomena. Nieprzyjemne wiersze dla dorosłych” z pewnością nie jest zbiorem, który wszystkich zachwyci. Pomijając ogólną prawdę, że tylko „niektórzy lubią poezję” (czyli, jak wyliczała niegdyś Szymborska, nieco ponad 2 tysiące), Zbigniew Machej stawia swojemu czytelnikowi pewne ultimatum. Musi porzucić stereotypowe przyzwyczajenia, że poezję czyta się dla pięknego języka i przemyconych między wersami „prawd”. Twórczość spod znaku Macheja to absurdalny, nierzadko „koszarowy” humor podany w formie rymowanych wyliczanek. Nie radzę pokazywać je dzieciom, które są w fazie nadgorliwego uczenia się na pamięć wszelkich rymowanek. Kto wie, czy nie pochwalą się zaproszonym na imieniny gościom, że „heretyckie i laickie/ lubią świecić gołym cyckiem/ bez względu na wiek i tuszę/ gdzie te Czeszki mają duszę” („Święte oburzenie prawdziwego Polaka na urlopie
w Grecji z powodu Czeszek opalających się topless”) albo zadeklamują babci i dziadkowi
z okazji ich święta: „Po pięćdziesiątce stajesz się dziki/ i w seksie miewasz świetne wyniki”(„Dystychy dla Jana Stachowskiego na jego 50. urodziny”).

Machej z szelmowskich uśmiechem wyśmiewa niemal wszystko – śmierć, starość, „miłośników stylu wysokiego”, grecką mitologię. Dlatego nawet w wierszu napisanym kilka dni po śmierci Andrzeja Stankoviča nie pobrzmiewa żałobny ton właściwy trenom, ale kpiarskie: „choć może lepiej kazać się spalić,/ by przed robactwem zwłoki ocalić”. Splendoru pozbawia się mitycznych herosów. Edyp co prawda ma „twarz o klasycznym profilu”, ale także „przetłuszczone loki” i „śmierdzi jak kozioł ofiarny” („Edyp i Sfinks”). Wenus zostaje
z kolei porównana do mało zgrabnej „błędnej boi” („Wenus nad Olimpem”), a muzy zamiast troszczyć się o sztukę, wolą ofiarować śmiertelnikom ouzo. Poeta żartuje nie tylko
z pogańskich wierzeń – przebite mieczami serce, które w chrześcijaństwie symbolizuje mękę Chrystusa, w jednym z wierszy jest zdegradowane do „naszpikowanej” wykałaczkami „Ucieczki Powstających Nagle od Stołu”(„Serce przebite”). Poeta nie oszczędza również kolegów „po fachu”, parodiując frazę Różewicza czy Herberta.

Jak na współczesnego poetę przystało, Machej jest też uważnym obserwatorem codzienności. W „Prolegomenie” czytelnik znajdzie sporo odwołań do kultury popularnej - katalog pocałunków z amerykańskimi i europejskimi gwiazdami (mimowolnie nasuwa się tu skojarzenie z piosenką pt. „Baśka”), szybki kurs interpretacji kwiatów czy kultowe cytaty
z wypowiedzi polityków. Szczególnie ciekawy jest tu utwór „Prolegomena do dziejów poezji polskiej w latach dziewięćdziesiątych XX wieku”. Ironicznie streszczono w nim najważniejsze wydarzenia polityczno-ekonomiczno-społeczne (rozwój szarej strefy, afery korupcyjne, „denominacja demonicznej złotówki”), które bezpośrednio wpływają na kształt obecnej poezji. I choć „lata 90. były, oczywiście, lepsze/ niż lata 80.”, to Machej nie zostawia na współczesnym życiu literackim suchej nitki. Złośliwie opisuje polski fenomen zaskakującej „prolongaty”, jaką objęto starość i młodość (ta, choć już nie jest „gniewna, chmurna i durna”, to nie kończy się po czterdziestce - tak, jak nakazuje regulamin nagrody Kościeliskich). Co gorsza, „starzy poeci,/ wyobraźcie sobie, coraz dłużej starzy i starzy” są niezwykle uparci. Zamiast „taktownie” przejść na poetycką emeryturę, trwają na swoich stanowiskach. Za wzór stawia się tu Zbigniewa Herberta, który jako jedyny postąpił „fair”
i „w lipcu/ 1998 roku przeniósł się bez nagrody Nobla do Elizjum”. Bardziej jednak niż marginalizowanie twórczości młodych, irytuje Macheja podział na obozy, w których czyta się tylko „swoich poetów, swoich słodkich pupili”. Nie dziwi go z resztą, że starzy nie czytają debiutantów – przecież ich niepokoje, fascynacje i język jest zupełnie nieprzetłumaczalny dla „Nowej Fali, (...), redaktorów „Tygodnika Powszechnego”, „Kultury”, „Polityki” oraz znakomitej/ większości członków SPP i PEN-Clubu”. Jakie są skutki tej literackiej polityki skostniałych podziałów i kółeczek wzajemnej adoracji? W „Prolegomenie” do najistotniejszych wydarzeń literackich zaliczono w zasadzie tylko przeprowadzki kolejnych wydawnictw czy polskich poetów. Odpowiedź nasuwa się więc sama.

W nurt poezji zaangażowanej wpisują się też „Cztery litanie społeczno-ekonomiczne z lipca 2002 roku”. Ta ironiczna pseudo-modlitwa to w zasadzie wykaz bulwersujących afer i absurdów polskiej rzeczywistości. O uszczypliwość Macheja świadczy już samo motto, w którym przywołuje myśl Adama Zagajewskiego i… Andrzeja Leppera.

Czytelnicy, którzy znają twórczość cieszyńskiego poety z wcześniejszych tomów, w „Prolegomenie” odnajdą wiele znanych motywów. Podobnie, jak w „Krainie wiecznych zer”, nie brakuje odwołań do dziecięcej innowacji czy wykorzystania tropu tytułowego regionu. I choć syn poety ma już cztery lata, to jego porównania zaskakują niczym „Zapiski spod wierzy Babel (z epoki porzucania pieluch)”. „Ale głęboki wiatr powiedział mój czteroletni syn/(…) rzeczywiście głęboki mnie to nie przyszło do głowy” („Głęboki wiatr”). Być może właśnie z zazdrości o tę niesamowitą swobodę w posługiwaniu się językiem, Machej próbuje siłować się ze słowem? Widać to choćby w przypadku neologizmów utworzonych z nazw poszczególnych miesięcy („Szalony krowy mrok”).

Kpiarski ton, zabawa formą wiersza i językiem, trafne obserwacje codzienności skwitowane ironiczną puentą – to znaki szczególne poetyki Macheja. Taka strategia pozwala w doskonały sposób zdystansować się poecie i uniknąć wysokiego tonu, który wyśmiały już wcześniejsze pokolenia. Patosu (a nawet zwyczajnej powagi) wystrzega się on jak ognia, co widać np. w utworze „Następny”. Poważny nastrój, jaki buduje opis bezsennej nocy, zostaje w mgnieniu oka zburzony przez… gest dłubania w nosie. „A w jego nosie/ dziurek osiem/ razy osiem razy/ osiem/ a z każdej sterczy/ ostry/ włosek”.

Poeta? Publicysta? A może copywriter? Z pewnością Machejowej giętkości języka, fantazji i zadziorności nie powstydziłby się żaden pracownik agencji reklamowej czy dziennikarz. Niewidzialne łapsko wolnego rynku dotyka wszystkich – dlaczego więc nie zawrzeć w swojej poezji trochę chwytów medialno-marketingowych?

Jeszcze o zdrowiu. Czytelniku, pamiętaj „częste dawanie buziaka/ może spowodować raka/ jamy ustnej i choroby serca” („Ostrzeżenie Ministra Zdrowie i Opieki Społecznej”). Natomiast częste czytanie Macheja z pewnością nie uśmierzy nawet bólu głowy. Tomik stanowi za to cenne źródło zdrowego dystansu. Miejscami w wydaniu rubasznym i ze sporymi niedostatkami, ale przecież wszystko jest dla (dorosłych) ludzi. Nawet nieprzyjemne wiersze.


poniedziałek, 21 września 2009

wtorek, 8 września 2009

Polacy po hiszpańsku :)



Dzięki dobrodziejstwu unijnych programów miałam okazję spędzić w Hiszpanii kilka dni. I to praktycznie za pół darmo ;)
Jak znajdę trochę czasu, to najładniejsze zdjęcia wylądują na fotoblogu.

Teraz jednak, chciałam wspomnieć o kilku zabawnych wnioskach, jakie wyłuskałam z rozmów z grupą przesympatycznych Hiszpanów - Pablem, Santiago i Dawidem.


Jak nas widzą inni?

Po pierwsze - Polska jest bardzo zimna. Na domiar tego, temperatura odbija się na naszym charakterze. Bo o dziwo, nie chcemy z nikim rozmawiać czekając na autobus czy przechadzając się po sklepie. W Hiszpanii jeśli dwie osoby rozmawiają, śmieją się i przytulają co chwilę, wcale nie muszą być przyjaciółmi. Mogli się poznać parę minut wcześniej ;)
Czyli po prostu Polacy to gbury i mruki :>

Po drugie - Nie ma w Hiszpanii takiego imienia, jak Paulina ;) Dlatego mnie kojarzyli tylko z jakąś meksykańską piosenkarką, Pauliną Rubio.

Po trzecie - "Żubrówka", nawet rozcieńczona z sokiem jabłkowym i cynamonem, jest dla Hiszpana nie do przełknięcia. Krztuszą się, poklepują po mostku ... Delikatni są na alkohol jak nie wiem co ;) Ale z kolei ja, za tradycyjnie przyrządzoną sangrię dałabym się pokroić!

Po czwartek - Dlaczego Polacy są tacy zestresowani? Po co im ten pośpiech? Przecież wszystko można zrobić wolniej albo jutro. A na umówione spotkanie nie ma co przychodzić punktualnie. Wieczne"Manana, manana" :)