niedziela, 31 stycznia 2010

I pani tak to... sprzedaje?

Recenzja „Fotoplastikonu” Jacka Dehnela, Wydawnictwo W.A.B

Wyblakłe odbitki, pozaginane rogi, spore przetarcia i plamy. Jedno zdjęcia za ciemne, a drugie skomponowane w wyjątkowo drażliwy sposób. Niektóre, o zgrozo, zupełnie nieostre! I czym tu się zachwycać? Ba – książkę od razu wydawać? A książka gruba, ciężka... i urzekająca.

Przystanek tramwajowy gdzieś w Warszawie. On, ona i tramwaj, który, jak na złość, nie chce przyjechać. Rozglądają się więc naokoło, bez pośpiechu. Siedzieć i tak nie ma gdzie, bo jedyna ławka została do ostatniego centymetra wykorzysta przez okolicznych pijaków. On sięga więc z nudów po spięty recepturką plik starych fotografii, który leżał wciśnięty między buty, czajnik i wysłużone książki. Sprzedawczyni podnosi wzrok z nieukrywanym zainteresowaniem...
Tak zaczyna się podróż do przeszłości, między ludzkie twarze i strzępki chwil. Wytrwałe szperania po antykwariatach, pchlich targach, a nawet strychach przyjaciół. Potem każdy z tych wygrzebanych skarbów Dehnel uważnie ogląda, analizuje i opisuje. Każdemu patrzy uważnie w oczy, na ręce, na drugi plan. I gdyby jeszcze tego było mało, bezczelnie czyta to, co ktoś zapisał na odwrocie koślawym pismem. Czytelnik zagląda więc Jackowi Dehnelowi przez ramię jak pasażer siedzący obok w pociągu. Najpierw widzi odbitkę w całej swej krasie (albo stanie nędzy i rozpaczy), potem zapiski autora. Czyta, najpierw nieśmiało. Po chwili coraz zachłanniej.
Czego szuka w fotografii Dehnel? Roland Barthes rozkładał ulubione zdjęcia na elementy pierwsze, pomiędzy którymi znajdował w końcu to COŚ, czyli punctum. Wymykającą się jakimkolwiek dookreśleniom cechę, która uderza, przyciąga wzrok i nie pozwala zapomnieć. „To także użądlenie, dziurka, plamka, małe przecięcie” – pisał Barthes. Postaci ze zdjęć wybranych przez Dehnela też nie dają mu spokoju. Ksiądz Wieczorek niszczący posążki chińskich bożków, dzieci wspinające się po cukierniczkę, tłum dżentelmenów wpatrzonych w płynące łódki. Wszystko zastygłe w bezruchu, drażniąco milczące. Dehnel z uporem stawia więc pytania, rozszyfrowuje skróty, odgaduje miejsca i dopowiada, a nawet trochę zmyśla, wcale się z tym nie kryjąc. Wszystko ze smakiem, niewymuszonym dowcipem.
Co więcej, „Fotoplastykon” to nie tylko nostalgiczne patrzenie wstecz. W tekstowych miniaturach, znajdujących się obok wybranych przez autora fotografii można znaleźć sporo prawdy o czasach współczesnych. Dehnel z chirurgiczną precyzja pokazuje, jak niewinne gesty zostały wypaczone, a neutralne pozycje nagle stały się obsceniczne. Powstrzymuje czytelnika przed głupim chichotem, zgrabnie tłumacząc, dlaczego się myli. Jakby sam stał te 40, 50 czy 70 lat temu przed pokaźnych rozmiarów aparatem i cierpliwie ustawiał do zdjęcia świeżo upieczonych księży. Jeden z nich w lewej dłoni trzyma Pismo Święte, prawą mocno przytula do siebie swojego sąsiada.
I choć wśród mikroskopijnej wielkości setki esejów na szczęście próżno szukać jakiegokolwiek morału, rady mam dwie. Pierwsza – „Fotoplastykonu” nie można czytać od deski do deski. Warto się tą lekturą pobawić, kartkować, otwierać na chybił-trafił. Odkładać na półkę i znowu wracać. Pozwalać wciągać się w ten świat powoli i mimowolnie dawać mu się oczarować. A druga? Niech Pani lepiej tych fotografii nie sprzedaje. Nie szkoda Pani?
           
Paulina Korbut

P.S. Recenzja ukazała się w najnowszym numerze Miesięcznika Studenckiego "Manko".