wtorek, 29 grudnia 2009

Ricky, reż. François Ozon


Z plakatu zerkają na ciebie cud-niebieskie oczka. Lekko naburmuszona minka malutkiego blondynka. Która niewiasta się na to nie skusi? Ja też, choć przyznam, że nie jestem żadną dzieciofilką :)

Nieopatrznie "Rickiego" wzięłam na wieczór ze znajomymi. Płeć męska po pierwszych piętnastu minutach ziewała ostentacyjnie, nad wyraz interesowała się tym, co jest na półce na przeciw... generalnie robiła wszystko, by po kwadransie wyłączyć film. Ja altruistycznie postanowiłam dać francuskiemu dziełku szansę, licząc na to, że się opłaci.W końcu to nie amerykańskie filmidło, a produkcja europejska - a więc w domyśle ambitna i ciekawa.

Czegoś jednak zabrakło, choć na pierwszy rzut oka, wszystkie potrzebne elementy zostały do "Rickiego" zapakowane. Mamy zagubioną kobietę, przystojnego mężczyznę (Hiszpana! ;), a potem namiętną miłość. Jest wyjątkowo słodki bobasek (choć to zagranie poniżej pasa - chwyt z rodzaju "ostatnich desek ratunku", które mają przytrzymać widza, zazwyczaj kobietę, do końca), smutnooka dziewczynka, różnorodne krajobrazy - trochę miasta, trochę "landszaftów".  Pojawia się wreszcie i konflikt, który zawiązuję akcję. Do tego Ozon dorzucił jeszcze szczyptę bajki - ptasie skrzydełka, które ku zaskoczeniu wszytkich, wyrastają na pleckach malutkiego Rickiego.
Szkoda tylko, że potencjał ciekawej opowieści gdzieś się zatracił. Wszystkie wymienione wyżej motywy zostały wrzucone do jednego wora, bez żadnego składu i ładu. Bez sensownego spoiwa.

- Eeeee.... To chodziło o to, że ona jest teraz szczęśliwa, bo tamten odleciał? - spytał z rozbrajającą szczerościo-złośliwością M., gdy pojawiły się już napisy końcowe.

Nie wiem. Chyba tak.

P.s. Mogłam wcześniej zobaczyć na filmweba. Ocena - 5,89. A ja za filmy poniżej 6,5 to się nie biorę - nie ma sensu marnować czasu :>

czwartek, 24 grudnia 2009

"Smażone zielone pomidory", reż. Jon Avnet




S. ostatnio mówił mi, że na tym świecie są tylko dwie pewne rzeczy. Śmierć... i "Kevin sam w domu" w święta. Pewnie ma rację. Na całe szczęście, nie tylko to można zobaczyć w ostatnich dniach grudnia w TV ;)

Na "Smażone zielone pomidory" polowałam od kilku lat. Nie mogłam ich znaleźć ani u znajomych, ani na akademikowych "decekach", ani w wypożyczalniach. Nigdy by mi też nie przyszło do głowy, że ten upragniony film zobaczę w telewizji, której w zasadzie nie oglądam ;) Ale od czego ubieranie choinki, i mimowolne zerkanie na szklany ekran między jedną a drugą bańką.

Czy opłacało się czekać? Choć jestem wybredna i zepsuta postmodernizmem (;)), odpowiem z przekonaniem twierdząco. Sympatyczny i ciepły film, idealny na wigilię Wigilii Bożego Narodzenia - nawet pomimo tego,że nie ma tam ani grama śniegu i ani pół odświętnie ubranej choinki. Jest za to sporo mądrych kobiet, które potrafią przyznać się do błędu i zawalczyć o swoje marzenia. Nawet jeśli oznaczało by to przerobienie znęcającego się nad żoną bydlaka na... grillowane steki ;)

Film z gatunku bajkowego - jak "Amelia" czy "Don Juan de Marco". Idealny na grudniowe wieczory - także takie z plusową temperaturą na zewnątrz
 ;)

sobota, 21 listopada 2009

"Ksiązki najgorsze" Barańczaka

(recenzja ukazała się w najnowszym numerze "MANKO")

Poczet polskiej grafomanii


Czasem zastanawiam się czy poczucie humoru Polaków nie zniknęło wraz z upadkiem komunizmu. „Miś”, „Alternatywy 4”, „Seksmisja” – próżno obecnie szukać filmów, które mogłyby się zmierzyć z tymi kultowymi produkcjami. Podobnie w literaturze – teraz wszyscy w niej tacy poważni albo wulgarni. A krytyk literacki umiera z nudów…

Kiedyś było zupełnie inaczej. Nie tak dawno temu na poznańskim Uniwersytecie Adama Mickiewicza dwóch niepokornych studentów – Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz – postanowiło zająć się przeglądem polskiej grafomanii. A było wtedy w czym wybierać. Taśmowo produkowana literatura głębokiego „peerelu” aż domagała się błyskotliwego omówienia. W końcu do utworów tego kalibru trzeba było podejść z humorem i zdrowym dystansem – inaczej styczność z nimi groziła poważnymi powikłaniami zdrowotnymi.
Trzeba jakichś dowodów? Proszę bardzo. W powieści milicyjnej Heleny Sekuły, można przeczytać, że „lekarz, który pierwszy zobaczył trupa, nie pozwolił mu ani chodzić, ani niczego dotykać, uznawszy, i słusznie, że to sprawa milicji”. Oprócz spacerujących i wścibskich denatów, w literaturze tego typu aż roi się od bohaterów, którzy potrafią bić „humanitarnie, ale tak, aby bolało” i są „mężczyznami z jądrami na miejscu”. Czytelnik nie powinien dziwić się więc, że (jak pisał Jerzy Bronisławski) „turnus nie był udany, ponieważ nie sprzyjała pogoda, tego dnia więc na plażę wyległo mrowię ludzi”. Najgorsza jest jednak młodzież, która bezczelnie czesze się pod górę, chodzi w wąskich spodniach i czarnych golfach, a ponadto (ku oburzeniu Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego) słucha „płyt Armstronga, Priestley’a i innych jazzowych gwiazd”. Na całe szczęście wroga łatwo rozpoznać – szpiedzy mają ciemne włosy, parszywie obcobrzmiące nazwiska, pocą się i nerwowo pocierają czoło. Trzeba jednak pamiętać, że próbują przebiegle wcielić się (nomen omen, też w podejrzanych) artystów. Tych jednak wprawne oko milicjanta łatwo rozpozna – „Kamera filmowa, przewieszona nonszalancko przez ramię, oraz mały berecik zsunięty na tył głowy czyniły zeń rasowego przedstawiciela X Muzy”.
Jeszcze o poezji, bo jak wiadomo, to ona od wieków krzepi naród i niesie mu pociechę. Trzymałko i Dzierżankiewicz w swoich felietonach wynajdują i opisują bardów, o których zapomnieć nie sposób. Co tam jakiś Mickiewicz, Norwid czy Słowacki. Lęki i potrzeby społeczeństwa może zrozumieć tylko ktoś pokroju Józefa Ozgi-Michalskiego: „Nasza sprawa – rzeszą pokoju/ ośmielamy się błagać z naciskiem/ wolno idzie na kształt wołu/ w międzyrożu dynamit z listem”. Zapewne, gdyby towarzysz Józef był dalej aktywny twórczo, mógłby uwspółcześnić ostatni wers, zmieniając go np. na „wąglika w liście” i, ku zadowoleniu społeczeństwa, wydać zbiór swojej poezji raz jeszcze.
Jeśli ktoś nie czuje się mocny w poezji, a przedzieranie się przez podobną metaforykę przyprawia go o nadmierną potliwość (do czego nie warto się mimo wszystko przyznawać – toż to przecież cecha szpiegów), chętnie zapewne pozostanie w bezpiecznym dla siebie obszarze prozy. Jednak i tu czekają go niespodziewane pułapki, jak np. pisarstwo Eugeniusza Kabatca: „Plan najwcześniejszy, proscenium przychylne mi zwykle, zależne od mojej woli i moich kaprysów, wyobcowało się nagłe, stanęło okoniem”.
Podobnych absurdów i potknięć w produkowanej taśmowo literaturze PRL-u było jeszcze więcej. Warto więc sięgnąć po kultowe już dzisiaj „Książki najgorsze” Stanisława Barańczaka. Okazja tym lepsza, że Znak wydał ostatnio ten zbiór wzbogacając go o „pięć wyskoków paszkwilanckich”, opublikowanych w 1993 roku w „Gazecie Wyborczej”. Idealna dawka ironicznego poczucia humoru na najwyższym poziomie. Polecam na jesienną szarugę, szczególnie tym, którzy na pamięć już znają „peerelowskie” szlagiery filmowe.

Paulina Korbut

niedziela, 15 listopada 2009

"Rewers", reż. Borys Lankosz


Najpierw hipnotyczny plakat z Agatą Buzek, który prześladował mnie co rano, kiedy zła i niewyspana czekałam na autobus. Potem S., który choć ma słabość do kobiet w okularach, to stanowczo się zapierał "Jej to nie pomaga. Ona jest po prostu
paaaaaaaaaasssssssssskuuuuuuudna! " - i nie dał sobie przegadać, że brzydkich kobiet po prostu nie ma :) A na pewno nie jest nią Buzek. Dobra, ale o filmie miało być - nie o plakacie :)

Poszliśmy więc z S. sprawdzić, czy zachwyty w mediach i na forach internetowych mają jakieś przełożenie. Nastawiłam się faktycznie na najlepszy film roku i kandydata do Oscara - jak było w efekcie?

Praktycznie cały film utrzymany jest w konwencji czarno-białej. Co trzeba podkreślić, to montażysta idealnie dopasował do siebie fragmenty kronik filmowych z lat 50. i kadry, które padły w 2009 roku. Wszystko idealnie się przeplatało, tworząc złudne wrażenie, że właśnie się ogląda odkurzony film z głębokiego Peerelu.

Praktycznie, bo kolorowe są kadry współczesne. Historia młodej "krzewicielki" poezji pokazana jest na przestrzeni dwóch planów czasowych, a rok 2009 to klamra, która spina całą opowieść. Zabieg z pozoru sentymentalny - starsza kobieta, czekając na lotnisku na syna, wspomina swoją młodość. Jednak wierzcie mi, Borys Lankosz nawet tutaj wplótł swój ironiczny czarny humor ;)

Główną bohaterką filmu jest Sabina, jednak ja odczytuję "Rewers" jako opowieść o trzech kobietach, które żyją wspólnie pod jednym dachem. Kobietach nieprzeciętnych, dystyngowanych, ale i piekielnie (myślę, że to dobre określenie :))) dowcipnych. W końcu babkę Sabiny gra Anna Polony, a jej matkę Krystyna Janda - wspaniałe kreacje aktorskie!

"Rewersem" w ogóle można się fajnie, postmodernistycznie pobawić - wyciągając kolejne "nitki" inspiracji intertekstualnych. Ja znalazłam tam kino typu noir, szczyptę Almodovara i polski odpowiednik Amelii.

I po raz kolejny okazuję się, że tradycja PRL-u jest ciągle inspirująca.


p.s. Wiem, że moje powyższe wynurzenia są strasznie nieskładne. Do tego "bigosu" dorzucę więc coś jeszcze. Jako zapalona fotografka, nie mogę nie zwrócić uwagę na kadry. Przez to, że film jest B&W, zwraca się więcej uwagi na kontury przedmiotów i linie, które one tworzą - a cechę tą operator wykorzystał doskonale. W efekcie "Rewers" miejscami ogląda się z prawdziwą przyjemnością - jak dobre, czarno-białe zdjęcia :)

wtorek, 29 września 2009

Mogę odejść, gdy zechcę”, Young-ha Kim , Wydawnictwo Vesper


Lubię, kiedy książka, którą biorę do ręki, potrafi mnie czymś zaskoczyć. I nie chodzi tu po prostu o trzymanie w napięciu – to mam niemal w każdym kryminale. Dobra powieść, tak jak interesująca kobieta – musi mieć to tak trudne do zdefiniowania „coś”. Takie „coś” znalazłam w debiutanckiej powieści Young-ha Kim’a.
Pierwsze, co powinno zaciekawić każdego czytelnika, to sama okładka. I choć nie powinno się niczego w dobie szalejącej konsumpcji oceniać po opakowaniu, warto o niej wspomnieć. Bo gdy tylko uchyli się drzwi, okazuje się, że śpiąca kobieta...wcale nie śpi. Nie mniej intrygująca jest sama fabuła powieści. Główny bohater, a jednocześnie narrator całej opowieści, pozostaje zagadkowy do samego końca. Opowiada zdawkowo o swoim życiu, dziwnej pracy i tajemniczych klientach, których wcale nie chce mieć zbyt dużo. Czym faktycznie się zajmuje, czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec powieści, dlatego nie mam zamiaru niczego „spoilerować”. Kolejne bohaterki powieści przypominają narratorowi eteryczną Judytę z obrazów Gustawa Klimta, a opowieść o nich przeplata się z refleksjami na temat „Śmierci Marata” Davida czy „Śmierci Sardanapala” Delacroix’a. Natomiast mężczyzn, którzy w powieści są anonimowo opatrzeni tylko inicjałem imienia, Young-ha Kim portretuje w ich nieustannej pogoni za spełnieniem, którego i tak nie mogą osiągnąć.
„Mogę odejść, gdy zechcę” to niezwykle ciekawy traktat o wzajemnym przenikaniu się śmierci i sztuki. I choć takie połączenie to nihil novi po epoce dekadentyzmu, to w wykonaniu koreańskiego pisarza prezentuje się bardzo intrygująco. Subtelna granica pomiędzy jednym, a drugim stopniowo się zaciera. Young-ha Kim ma świadomość tego, że obecnie „śmierć nie porusza w ludziach żadnych uczuć, jak pornografia”, dlatego też z taką ostrożnością dobiera słowa, by nic nie brzmiało zbyt patetycznie, a przez to – sztucznie.

Recenzja ukazała się w Miesięczniku Studenckim "Manko" (www.manko.pl)

Eduardo Mendoza, „Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa”, Wydawnictwo Znak

Zaczyna się tak. Jest I rok naszej ery. Pewien nieporadny Rzymianin z rodu patrycjuszowskiego wpada na oryginalny pomysł. Zamiast żmudnie studiować opasłe dzieła wybitnych filozofów i naukowców, szuka innego sposobu na pogłębienie swojej wiedzy. Jak się można domyślić – możliwie najmniej uciążliwego. Postanawia wyruszyć na rubieże Cesarstwa Rzymskiego, gdzie ponoć znajduje się rzeka dająca mądrość temu, kto napije się jej wody. Szybko jednak zaczyna żałować, że wyściubił nos ze spokojnego lectorium.
Pomponiusz Flatus, bo o nim mowa, to postać w każdym calu niebanalna. Sceptyczny ateista, filozof-amator, a przy tym świetny mówca. Czymś musi w końcu nadrabiać, skoro niełaskawa Matka Natura nie wyposażyła go w inne przymioty. Na domiar złego jeszcze okrutnie się na nim mści za ciekawość badawczą, zsyłając najokrutniejszą z form „oczyszczenia” ciała, czyli... przewlekłą biegunkę. I choć Pomponiusz nie wierzy w żadnych bogów, trudno oprzeć się wrażeniu, że we wszystkich zdarzeniach maczają palce mieszkańcy Olimpu, a także starotestamentowy Jahwe. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dzięki tej męczącej dolegliwość udaje mu się ocaleć z rąk kohorty Arabów, zaprzyjaźnić z dowódcami rzymskich legionów, a także spotkać najsłynniejszego człowieka tamtych czasów – Jezusa. Tyle, że ostatniego nie jest najzupełniej świadomy. Trudno mu się z resztą dziwić, bo chłopiec ma zaledwie kilka lat i ojca, który zostaje skazany na ukrzyżowanie... za morderstwo. Oczywiście, Józef jest niewinny, a udowodnić to musi sam Pomponiusz. Czego jednak nie robi się, aby nie móc doić złośliwych kóz i nie być okładanym miotłą przez bezzębną, starą gospodynię?
Intryga goni intrygę, a absurdalne sytuacje przyprawiają czytelnika o niekontrolowane wybuchy śmiechu. Eduardo Mendoza niezwykle zręcznie łączy konwencję kryminału, błyskotliwej parodii i fantazji, której nie powstydziłby się twórca biblijnych apokryfów. Wszystko okraszone uszczypliwym humorem, który choć miejscami jest ciut politycznie niepoprawny, to rozbawia do łez. I na koniec najważniejsze. To bez czego żaden kryminał obyć się nie może – zaskoczenie. Słowo dziennikarza „Manko”, że będziesz na prawdę zdziwiony, kiedy odkryjesz, kto zabił.


Recenzja ukaże się w październikowym numerze Miesięcznika Studenckiego "MANKO" (www.manko.pl)

czwartek, 24 września 2009

Zbigniew Machej, „Prolegomena. Nieprzyjemne wiersze dla dorosłych”


Poeta czy copywriter ?

Otwierasz i czytasz: „Teksty składające się na niniejszą książkę przeznaczone są wyłącznie do użytku wewnętrznego dorosłych użytkowników miast i wsi.” Jeśli nie jesteś dorosły, lepiej odłóż. Jeśli nie masz poczucia humoru – tym bardziej.

„Prolegomena. Nieprzyjemne wiersze dla dorosłych” z pewnością nie jest zbiorem, który wszystkich zachwyci. Pomijając ogólną prawdę, że tylko „niektórzy lubią poezję” (czyli, jak wyliczała niegdyś Szymborska, nieco ponad 2 tysiące), Zbigniew Machej stawia swojemu czytelnikowi pewne ultimatum. Musi porzucić stereotypowe przyzwyczajenia, że poezję czyta się dla pięknego języka i przemyconych między wersami „prawd”. Twórczość spod znaku Macheja to absurdalny, nierzadko „koszarowy” humor podany w formie rymowanych wyliczanek. Nie radzę pokazywać je dzieciom, które są w fazie nadgorliwego uczenia się na pamięć wszelkich rymowanek. Kto wie, czy nie pochwalą się zaproszonym na imieniny gościom, że „heretyckie i laickie/ lubią świecić gołym cyckiem/ bez względu na wiek i tuszę/ gdzie te Czeszki mają duszę” („Święte oburzenie prawdziwego Polaka na urlopie
w Grecji z powodu Czeszek opalających się topless”) albo zadeklamują babci i dziadkowi
z okazji ich święta: „Po pięćdziesiątce stajesz się dziki/ i w seksie miewasz świetne wyniki”(„Dystychy dla Jana Stachowskiego na jego 50. urodziny”).

Machej z szelmowskich uśmiechem wyśmiewa niemal wszystko – śmierć, starość, „miłośników stylu wysokiego”, grecką mitologię. Dlatego nawet w wierszu napisanym kilka dni po śmierci Andrzeja Stankoviča nie pobrzmiewa żałobny ton właściwy trenom, ale kpiarskie: „choć może lepiej kazać się spalić,/ by przed robactwem zwłoki ocalić”. Splendoru pozbawia się mitycznych herosów. Edyp co prawda ma „twarz o klasycznym profilu”, ale także „przetłuszczone loki” i „śmierdzi jak kozioł ofiarny” („Edyp i Sfinks”). Wenus zostaje
z kolei porównana do mało zgrabnej „błędnej boi” („Wenus nad Olimpem”), a muzy zamiast troszczyć się o sztukę, wolą ofiarować śmiertelnikom ouzo. Poeta żartuje nie tylko
z pogańskich wierzeń – przebite mieczami serce, które w chrześcijaństwie symbolizuje mękę Chrystusa, w jednym z wierszy jest zdegradowane do „naszpikowanej” wykałaczkami „Ucieczki Powstających Nagle od Stołu”(„Serce przebite”). Poeta nie oszczędza również kolegów „po fachu”, parodiując frazę Różewicza czy Herberta.

Jak na współczesnego poetę przystało, Machej jest też uważnym obserwatorem codzienności. W „Prolegomenie” czytelnik znajdzie sporo odwołań do kultury popularnej - katalog pocałunków z amerykańskimi i europejskimi gwiazdami (mimowolnie nasuwa się tu skojarzenie z piosenką pt. „Baśka”), szybki kurs interpretacji kwiatów czy kultowe cytaty
z wypowiedzi polityków. Szczególnie ciekawy jest tu utwór „Prolegomena do dziejów poezji polskiej w latach dziewięćdziesiątych XX wieku”. Ironicznie streszczono w nim najważniejsze wydarzenia polityczno-ekonomiczno-społeczne (rozwój szarej strefy, afery korupcyjne, „denominacja demonicznej złotówki”), które bezpośrednio wpływają na kształt obecnej poezji. I choć „lata 90. były, oczywiście, lepsze/ niż lata 80.”, to Machej nie zostawia na współczesnym życiu literackim suchej nitki. Złośliwie opisuje polski fenomen zaskakującej „prolongaty”, jaką objęto starość i młodość (ta, choć już nie jest „gniewna, chmurna i durna”, to nie kończy się po czterdziestce - tak, jak nakazuje regulamin nagrody Kościeliskich). Co gorsza, „starzy poeci,/ wyobraźcie sobie, coraz dłużej starzy i starzy” są niezwykle uparci. Zamiast „taktownie” przejść na poetycką emeryturę, trwają na swoich stanowiskach. Za wzór stawia się tu Zbigniewa Herberta, który jako jedyny postąpił „fair”
i „w lipcu/ 1998 roku przeniósł się bez nagrody Nobla do Elizjum”. Bardziej jednak niż marginalizowanie twórczości młodych, irytuje Macheja podział na obozy, w których czyta się tylko „swoich poetów, swoich słodkich pupili”. Nie dziwi go z resztą, że starzy nie czytają debiutantów – przecież ich niepokoje, fascynacje i język jest zupełnie nieprzetłumaczalny dla „Nowej Fali, (...), redaktorów „Tygodnika Powszechnego”, „Kultury”, „Polityki” oraz znakomitej/ większości członków SPP i PEN-Clubu”. Jakie są skutki tej literackiej polityki skostniałych podziałów i kółeczek wzajemnej adoracji? W „Prolegomenie” do najistotniejszych wydarzeń literackich zaliczono w zasadzie tylko przeprowadzki kolejnych wydawnictw czy polskich poetów. Odpowiedź nasuwa się więc sama.

W nurt poezji zaangażowanej wpisują się też „Cztery litanie społeczno-ekonomiczne z lipca 2002 roku”. Ta ironiczna pseudo-modlitwa to w zasadzie wykaz bulwersujących afer i absurdów polskiej rzeczywistości. O uszczypliwość Macheja świadczy już samo motto, w którym przywołuje myśl Adama Zagajewskiego i… Andrzeja Leppera.

Czytelnicy, którzy znają twórczość cieszyńskiego poety z wcześniejszych tomów, w „Prolegomenie” odnajdą wiele znanych motywów. Podobnie, jak w „Krainie wiecznych zer”, nie brakuje odwołań do dziecięcej innowacji czy wykorzystania tropu tytułowego regionu. I choć syn poety ma już cztery lata, to jego porównania zaskakują niczym „Zapiski spod wierzy Babel (z epoki porzucania pieluch)”. „Ale głęboki wiatr powiedział mój czteroletni syn/(…) rzeczywiście głęboki mnie to nie przyszło do głowy” („Głęboki wiatr”). Być może właśnie z zazdrości o tę niesamowitą swobodę w posługiwaniu się językiem, Machej próbuje siłować się ze słowem? Widać to choćby w przypadku neologizmów utworzonych z nazw poszczególnych miesięcy („Szalony krowy mrok”).

Kpiarski ton, zabawa formą wiersza i językiem, trafne obserwacje codzienności skwitowane ironiczną puentą – to znaki szczególne poetyki Macheja. Taka strategia pozwala w doskonały sposób zdystansować się poecie i uniknąć wysokiego tonu, który wyśmiały już wcześniejsze pokolenia. Patosu (a nawet zwyczajnej powagi) wystrzega się on jak ognia, co widać np. w utworze „Następny”. Poważny nastrój, jaki buduje opis bezsennej nocy, zostaje w mgnieniu oka zburzony przez… gest dłubania w nosie. „A w jego nosie/ dziurek osiem/ razy osiem razy/ osiem/ a z każdej sterczy/ ostry/ włosek”.

Poeta? Publicysta? A może copywriter? Z pewnością Machejowej giętkości języka, fantazji i zadziorności nie powstydziłby się żaden pracownik agencji reklamowej czy dziennikarz. Niewidzialne łapsko wolnego rynku dotyka wszystkich – dlaczego więc nie zawrzeć w swojej poezji trochę chwytów medialno-marketingowych?

Jeszcze o zdrowiu. Czytelniku, pamiętaj „częste dawanie buziaka/ może spowodować raka/ jamy ustnej i choroby serca” („Ostrzeżenie Ministra Zdrowie i Opieki Społecznej”). Natomiast częste czytanie Macheja z pewnością nie uśmierzy nawet bólu głowy. Tomik stanowi za to cenne źródło zdrowego dystansu. Miejscami w wydaniu rubasznym i ze sporymi niedostatkami, ale przecież wszystko jest dla (dorosłych) ludzi. Nawet nieprzyjemne wiersze.


poniedziałek, 21 września 2009

wtorek, 8 września 2009

Polacy po hiszpańsku :)



Dzięki dobrodziejstwu unijnych programów miałam okazję spędzić w Hiszpanii kilka dni. I to praktycznie za pół darmo ;)
Jak znajdę trochę czasu, to najładniejsze zdjęcia wylądują na fotoblogu.

Teraz jednak, chciałam wspomnieć o kilku zabawnych wnioskach, jakie wyłuskałam z rozmów z grupą przesympatycznych Hiszpanów - Pablem, Santiago i Dawidem.


Jak nas widzą inni?

Po pierwsze - Polska jest bardzo zimna. Na domiar tego, temperatura odbija się na naszym charakterze. Bo o dziwo, nie chcemy z nikim rozmawiać czekając na autobus czy przechadzając się po sklepie. W Hiszpanii jeśli dwie osoby rozmawiają, śmieją się i przytulają co chwilę, wcale nie muszą być przyjaciółmi. Mogli się poznać parę minut wcześniej ;)
Czyli po prostu Polacy to gbury i mruki :>

Po drugie - Nie ma w Hiszpanii takiego imienia, jak Paulina ;) Dlatego mnie kojarzyli tylko z jakąś meksykańską piosenkarką, Pauliną Rubio.

Po trzecie - "Żubrówka", nawet rozcieńczona z sokiem jabłkowym i cynamonem, jest dla Hiszpana nie do przełknięcia. Krztuszą się, poklepują po mostku ... Delikatni są na alkohol jak nie wiem co ;) Ale z kolei ja, za tradycyjnie przyrządzoną sangrię dałabym się pokroić!

Po czwartek - Dlaczego Polacy są tacy zestresowani? Po co im ten pośpiech? Przecież wszystko można zrobić wolniej albo jutro. A na umówione spotkanie nie ma co przychodzić punktualnie. Wieczne"Manana, manana" :)


środa, 26 sierpnia 2009

"Wszystko gra" reż. Woody Allen


Film otwiera obraz, który w założeniu chyba miał być "patetyczny". Co prawda daleko mu do zboża gładzonego ręką Maximusa w "Gladiatorze", ale Woody Allen użył wszelkich zabiegów, żeby widz nie miał wątpliwości - spadająca w zwolnionym tempie piłka jest ważna. Ba, ma to nawet swoją filozofię.

Problem zaczyna się przy zdublowaniu tego motywu w scenie z wyrzucaniem przez bohatera biżuterii. Sam pomysł stworzenia z tego klamry jest ciekawy. Szkoda tylko, że po dłuższym zastanowieniu, zabieg ten jest bezzasadny. Bo moim zdaniem Chris Wilton wcale nie przegrywa (jak sugerowałaby piłka opadająca na "jego" pole).

Od pierwszej minuty bohater ma niesamowite szczęście. Intratna posada trenera, przyjaźń z Tomem Hewettem i spory awans społeczny, a na deser ślub z Chloe, który urządza go wygodnie do końca życia. Żeby było tego mało, dostaje także zmysłową i ociekającą seksem Nolę. Kiedy zachodzi z kochanką w ciążę i wydaje się, że irracjonalne szczęście wreszcie się skończy - Chris znajduje rozwiązanie. Dość radykalne i poważnie łamiące prawo, ale nawet i to mu się "upiekło".

Czyli, podsumowując, choć zanosiło się na fabułę a'la Wokulski... to okazało się, że Chris dostał dwa razy tyle co poczciwy przedsiębiorca Prusa. Pytanie, za co? Ten maślany wzrok i rozchylone usta ??? (via plakat i 70% filmu)

Nie jestem zadną znawczynią Allena, więc nie mam prawa nic wyrokować. Widziałam zaledwie parę filmów, ale żaden nie zawiódł mnie tak, jak "Wszystko gra". Nie dość, że fabuła jest jałowa, dialogi bez pomysłu... to na dodatek pełno tu irytująca mnie Scarlett.

Krótko : film z gatunku kolorowo (ba - rzekłabym, fikuśnie!) opakowanego pudełka, w którym ... nic nie ma. Absolutnie NIC.

niedziela, 16 sierpnia 2009

"Mdłości" Sartre'a


Wreszcie skończyłam. "Mdłości" wyjeździły się ze mną pociagami do i z Krakowa, autobusami, nie wspominając, że zjeździły ze mną pół Czech, Francji i Niemiec ;)

Ale w końcu dotarłam do 242 strony i mogłam z ulgą zamknąć książkę. Trudno mi powiedzieć dlaczego tak ciężko było mi przebrnąć przez Sartre'a. Może ta książka po prostu nie nadaje się na wakacje. Gryzie się z mocnym słońcem, zapachami i przyjemnym ciepłem. Dużo lepiej wpasowałaby się w jesienną szarugę i pluchę.

"Mdłości" to według krytyków kolejna próba zapisu strumienia świadomości. Czytając dziennik Antoine'a Roquentina wnikamy stopniowo w jego lęki i próby znalezienia sensu swojej egzystencji. Narrator tych zapisków ma co prawda dopiero 30 lat, ale czuje się zupełnie wydrążony, "skończony". Sporą część książki stanowi analiza stanu, który Antoine nazywa mdłościami. Trudno jednoznacznie go określić - jakaś dziwna mieszanka lęku, bezbrzeżnej nudy, nerwicy i specyficznych odczuć fizycznych (podobnych do wymiotów). Zmiana, jaka zaszła wraz z pierwszym atakiem mdłości, jest nieodwracalna. Kolejne zapiski pokazują, jak sens tracą kolejne aspekty życia bohatera. Nawet sprawy najważniejsze - miłość do Anny i pisana od dawna książka.

Pełen niepokoju i dziwnych przeczuć Antoine często zaglębia się w tworzone przez siebie iluzje. Szczególnie wyrazista jest ta, w której wyobraża sobie koniec mieszczańskiego życia, które w spokoju prowadzą ludzie z Bouville. Łaskotanie, które nagle okazuje się ruchami ożywioengo ubrania. Swędzenie w ustach, które po spojrzeniu w lustro uświadamia, że język zamienił się w wielką włochata gąsienice. Albo zupełnie absurdalny obraz, która ma przedstawić się mieszkańcom po przebudzeniu. Las ogromnych penisów, które do krwi dziobią ptaki...

Ciekawie wypada też zestawienie porteru Antoine'a w zderzeniu z Anny (która lubowała się w kreacji chwil doskonałych) i Samouka (niepoprawnego humanisty i socjalisty).

Jakies pozytywne aspekty? Pomimo mdłego marazmu, jaki spowija cały dziennik Roquentina, przebija pewien promyk optymizmu. Istnieje wolność. Choć jest samotnością i przypomina stan podobny do śmierci, to zawsze jest jakaś potencja - może przerodzić się w kolejny przełom, odnalezienie sensu własnego istnienia. Roquetin będzie próbował. Wyjeżdża do Paryża i być może napisze kolejną książkę.


p.s. Kiedyś w rozmowie z M.W. zaczęliśmy rozmawiać o odczuciach, które M. świetnie nazwał "rozedrganiem". Myślę, że to określenie idealnie pasuje do "mdłości" i mogłoby spokojnie zastąpić je w przyszłych tłumaczeniach. W końcu na zubożony przekład słowa "la nausee" psioczą wszyscy krytycy.

czwartek, 30 lipca 2009

"Rozczarowanie" i "Mały pan Friedemann" Tomasza Manna


Gdyby nie P., to pewnie nie sięgnęłabym po żadną książkę (ale nie ma jak siarczysty opiernicz, że żaden brak czasu czy zmęczenie nie powinno być wytłumaczeniem dla umysłowego lenistwa :).
Gdyby nie T., to pewnie nie sięgnęłabym po prozę Manna.

Mam więc Manna. A konkretniej zbiór nowel, mała rozgrzewka przed "Doktorem Faustusem".
Na pierwszy ogień poszły dwa początkowe opowiadania...

"Rozczarowanie". Krótka miniaturka. Cała fabuła to w zasadzie szczępek rozmowy z przypadkowym, trochę dziwacznym mężczyzną. Trudno narratorowi określić jego wiek, profesję, nawet narodowość. Rozmowa wywiązuje się przypadkiem i już od samego początku jest dziwna - jak to u Manna ;)
Porusza za to ciekawą kwestię - poczucia niedosytu, jakie towarzyszy przez całe życie. Rozczarowania wynikającego z zupełnej nieprzystawalności wyobrażeń z rzeczywistością. Co ciekawe, nie chodzi tylko o wygląd jakiegoś miasta, budowli, dzieła sztuki - widząc je na "żywo" często odkrywany, że nie jest takie ekscytujące.
Mann pisze też o rozczarowaniu każdą emocją, której wyobrażeniem budował na poezji. Ból po stracie ukochanej osoby nie jest tak przepastny, jak przypuszczał. Podobnie ze szczęściem.("Ból ma granicę: cielesny w omdleniu, duchowy w tępocie - ze szczęściem jest nie inaczej.").
Co więcej, dziwaczny z zachowania mężczyzna podkreśla, że język wcale nas nie ogranicza. Nie istnieją niewypowiedziane emocje i doznania - poezja i literatura doskonale sobie z tym poradziła. "Ludzka potrzeba wywnętrzania się wynalazła sobie słowa, które kłamstwem przechodzą te granicę".
Inspirujące spojrzenie.

"Mały pan Friedemann". Opowieść o brzydkim kaczątku, która nie kończy się happy endem. Kaleki Friedemann, który potrafił cieszyć się swoim cichym życiem, nagle traci spokój. Wszystko przez właścielkę brunatnych, nieco za blisko osadzonych oczu i kaskady rudych loków. I mimo to, że temat wydaje się niezwykle banalny i łzawy, Mann tak prowadzi narrację, że trudno mówić o poruszaniu sumień czytelników.
Ciekawa jest atmosfera całej noweli - taka duszna i parna. Mann potrafi opisywać świat swoich bohaterów w taki sposob, że wpada się w takie lekkie otępienie. Sama nie wiem skąd to się bierze.
W każdym razie lakoniczne zakończenie opowiadania i zdanie "przy plusku wody świerszcze zamilkły na chwilę" świetnie dopełnia całości... i mimo ciężkiej atmosfery, jakiegoś przeczucia katastrofy - zaskakuje.

wtorek, 21 lipca 2009

Siła marzeń

Znowu "migawka", bo nie mam kompletnie czasu nic czytać. Tak to jest z pracą o nienormowanym czasie i kompletnym brakiem samoorganizacji.
Ale do rzeczy, strzępek rozmowy z dzisiaj.

***

R.S. to człowiek, który w życiu widział na prawdę bardzo dużo. Skończył trzy kierunki studiów w czasach, kiedy ludzie bardziej pchali się do hut i kopalń, niż do książek. Potem kilka lat za granicą. Wrócił jednak do kraju i postanowił spełnić swoje marzenia - założyć stadninę koni i wygrywać najważniejsze wyścigi.

"Opowiem coś Pani. Kiedy byłem w Ameryce, to spotkałem tam pewnego Żyda. Jak tylko dowiedział się, że wychowałem się w Krakowie, to zapłacił mojemu szefowi moją całą dniówkę i wziął mnie na obiad. Cały czas wspominał Polskę, pytał o dawne miejsca, ulice. Byłem jego oczami, dzięki którym oglądał to zmienione miasto.
Potem spytał, co chcę robić w życiu. Odpowiedziałem: "Dorobić się i wrócić do kraju". Spytał ile zarabiam. Odpowiedziałem. A on: "Iiii... tak to będziesz pracował 20 lat.A powiedz mi, jakbyś miał pomysł na biznes, to skąd byś brał pieniądze?". To ja zacząłem wymieniać : "Zarobiłbym, zaoszczędził, rodzice by coś sprzedali, kredyt, zacząłbym pracować u Ciebie".
On mówi: "no, a jeszcze?". "No nie wiem, ukradł bym, pożyczył" - już mi się kończyły pomysły.
A Żyd na to: "Sam zobacz ile wymieniłeś źródeł, skąd można zdobyć pieniądze. Widzisz, to nie jest żaden problem. Najważniejsze to mieć pomysł. Ile jest ludzi, którzy mają masę pieniędzy i je tracą, bo nie wiedzą co z nimi zrobić?"
Zawsze opowiadałem tę historię swoim studentom, żeby podnieść ich trochę duchu. Ameryka nauczyła mnie jednego - trzeba mieć marzenia i o nie walczyć. To jest najważniejsze"

czwartek, 16 lipca 2009

Laik, a zna się na fotografii ;)

P.O. ma pięć, może sześć lat więcej niż ja. Zdjęcia robi tylko od czasu do czasu - głównie dla siebie, choć czasem zdarzy się, że wydrukuje mu je pewna codzienna gazeta. Ale po godzinie rozmowy z nim stwierdzam, że wie o fotografii więcej, niż nie jeden "ważny" "fotograf", których od czasu, kiedy staniały lustrzanki cyfrowe, namnożyło się bardzo dużo...

Kilka prawd P., które warto zapamiętać.

1.
P. - Pierwsza i najważniejsza zasada - nigdy nie używaj przesłony większej niż 5.6. Wtedy wychodzą najciekawsze zdjęcia. Nie wszystko musi być ostre. Nawet lepiej, jak nie jest

2.
P. - Nie musisz mieć pomysłu na zdjęcie. To naturalne. Dlatego warto podglądać, jak robią to inni. Przeglądaj gazety, zdjęcia na stronach internetowych. Robisz tak?
ja: - No tak, fototoki, digarty i takie tam...
P.- Nie, nie o to chodzi. Oglądaj mistrzów. Ludzi, którzy naprawdę potrafią robić zdjęcia (i tu wstukał stronę Magnuma). A nie kogoś, kto myśli, że robi dobre zdjęcia, bo nie o to nam chodzi, no nie? (i tu jeden z tych ironiczno-dziennikarskich uśmiechów, których P. ma całą paletę ;)

3.
ja: - Bo ja to w sumie dobre zdjęcia robię tylko znajomym, przy okazji jakiś wypraw albo spacerów. Mam czas przemyśleć, jakoś się "rozkręcic". Fotografia stricte do tekstu bardzo mnie onieśmiela.
p. - No, ale nie masz się czego bać. Pamiętaj, że to ty musisz być tą spokojniejszą stroną. Osoby, które są po drugiej stronie, denerwują sie jeszcze bardziej. Przykucnij, albo zró zdjęcie od góry. Niech nie będzie takie straszne, jak w naszych tygodnikach. Na wprost i niemiłosiernie nudne.

4. Aha - najgorsza praca dla fotografa? Jak się okazuje nie robienie fotek na ślubach, komuniach itp.... ale fotoedycja tygodników lokalnych. Jak mówi P., nienawidzą tego najbardziej w świecie.

No...To dopiero motywacja, żeby starać się nawet przy robieniu zdjęć rozkopanych chodników. Nie chcę, żeby nad moim nazwiskiem leciały soczyste bluzgi jakiegoś fotoedytora ;)

Zaczynam od jutra!

środa, 15 lipca 2009

O bocianach ;)

Urywek rozmowy z Pewnym Poważnym Dyrektorem Pewnej Poważnej Instytucji. Czego to się człowiek nie dowie, kiedy idzie robić wywiad ;)

P.P.D.P.P.I - O, a Panią to widzę bocian niósł tak samo, jak mnie.

(Pani, tzn. ja, głupieje. W końcu P.P.D.P.P.I ma na oko jakieś 50 lat)

P.P.D.P.P.I: - No, bo niósł Panią za te dziurki w policzkach. Ja też mam takie, o tu.



:)

poniedziałek, 6 lipca 2009

"Dekalog: sześć", reż. Krzystof Kieślowski


"Nie będziesz cudzołożył".


Kolejna historia z cyklu. Nie wiem, czy nie najbardziej przygnębiająca ze wszystkich.
Młody, nieskażony złem chłopiec i dojrzała, sponiewierana przez życie kobieta. On kocha ją platonicznie. Wystarczy, że tylko może na nią patrzeć. Ona - najpierw przerażona, że ktoś ją co noc podgląda, później postanawia wybić Tomkowi ideały z głowy. Pewnie w myśl zasady, że im szybciej się ich pozbędzie, tym lepiej.

Scena, w którym ona doprowadza go na skraj pożądania, a potem perfidnie drwi z jego niedojrzałości jest jedną z okrutniejszych, jakie widziałam w filmach.

- " Już? Dobrze było? To wszystko. Cała miłość. Możesz iść do łazienki. Wytrzyj się, tam jest ręcznik"

Nie będę tego komentować. Na koniec tylko krótko: Olaf Lubaszanko zagrał świetnie, widać, że w tę jedną z pierwszych ról włożył wiele serca i emocji.

Maladie i Gould


T. od jakiegoś czasu "zbiera" osobistości, które poraziła niewidzialna siła maladie. Szaleńcy, geniusze, dziwacy. Ludzie, którzy zatracili się w swojej pasji do tego stopnia, że przestali pasować do rzeczywistości.
Wiele z tych ludzi to dla T. idole. Zaraża mnie nimi coraz bardziej.

Pierwszy z nich to Glenn Gould. Ekscentryczny pianista, który na stałe wpisał się w poczet muzycznych geniuszy. Przy fortepianie siedział tylko na krzesełku, które w dzieciństwie zrobił dla niego ojciec. Stąd bardzo specyficzny sposób grania. Hipochondryk, nie lubił dotyku innych osób, a z czasem nawet bezpośrednich rozmów.

Ale jego interpretacja "Wariacji Goldbergowskich" poraża. Nie znam się na muzyce, wiem jednak co czuję, kiedy tego słucham. Radość i jednoczesny spokój, które wypełniają taką przyjemną falą ciepła

http://www.youtube.com/watch?v=g7LWANJFHEs


"Idealna muzyka na taką porę" powiedział T. o 4 rano z hakiem.

Otóż nie tylko. Idealna na każdą porę. Chyba zacznę swoje depresyjno-maniakalne stany leczyć muzyką klasyczną, bo potrafi koić jak... ciepło drugiej osoby.

sobota, 27 czerwca 2009

[*] M.J.

Kiedy zaczyna się powoli wkraczać w dorosłość, z dzieciństwa nie zostaje wiele. Jakieś szczątki marzeń, przyjaciele z osiedlowego podwórka, znielubione potrawy (wątróbka ... bleee :).
Są jednak chwile, kiedy uświadamiam sobie, że tkwi we mnie coś więcej.

Piątek rano, moja kuchnia. Wchodzę nieprzytomna po wielogodzinnym nocnym wkuwaniu, żeby zrobić sobie kawę. Jeszcze 3 godziny i trzeba jechać na Wydział. Włączam radio, akurat równa godzina - serwis informacyjny. Kiedy dziennikarz kończy czytać pierwsza zdanie pierwszego newsa, ja zamieram. Umarł Jackson, pół mojego dzieciństwa.

Od komunii mieliłam co jakiś czas kasety z jego piosenkami. Z wypiekami oglądałam teledyski w TV, bo były fenomenalne. I dalej tak uważam - podobnie jak każdy szanujący się dziennikarz muzyczny. Clipy Michela wyprzedzały swój czas o całą epokę.

Mam gdzieś to, co zrobił ze swoją twarzą. Mam gdzieś te pedofilskie doniesienia.
Jackson stworzył świetną muzykę, która porusza mnie dalej. Co z tego, że pop - jak w iście królewskim wydaniu!!!

Uwielbiam i będę uwielbiać do końca świata. Za takie piosenki jak "Heal the World", "Wanna Be Startin' Somethin'", "Earth Song", "They Don't Care About Us", "Billie Jean", "Come Together", "Beat It"... i wiele innych.


sobota, 13 czerwca 2009

"Dekalog: cztery", reż. Krzystof Kieślowski


"Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie."


"Dekalog" Kieślowskiego zaczęłam co prawda oglądać od pierwszego odcinka, ale jakoś nie było okazji wcześniej o tym napisać...No to zaczynam recenzować niemal od środka cyklu :)

Tak jak w poprzednich częściach, w "Cztery" bohaterowie również przeżywają coś przełomowego. Drobne zdarzenie, parę słów - a ich życie zmienia się gwałtownie i nieodwracalnie.

Anka to studentka 3-roku PWST. Mieszka z ojcem w malutkim mieszkaniu w bloku. Jej matka zmarła zaraz po porodzie.
Pomimo takiego "kalekiego" wychowania, ta dwuosobowa rodzina sprawia wrażenie szczęśliwej. Psuć się zaczyna dopiero od tajemniczej koperty, którą ojciec Anny opatrzył notką "Otworzyć po mojej śmierci".

Nie chcę zdradzać tu zakończenia, bo nad tym odcinkiem unosi się taka tajemnicza aura kryminału... a wiadomo co psuje radość z czytania kryminałów najbardziej :>

Jedyne co mnie zaskoczyło, to mocna inspiracja Freudem. Może to zboczenie, ale całą historię można prześwietlić jego analizą kompleksu Edypa. W końcu wszystko się zgadza - Anna rywalizowała z kobietami ojca. Czuła, że kogoś zdradza, gdy miała kolejnych chłopaków.
Chore i patologiczne? No tak działa podświadomość drodzy czytelnicy :>

Tak na marginesie już: Cały ten cykl to takie bolesne zderzenie sacrum i brudnego, chorego profanum. A estetyka PRL-u jeszcze bardziej potęguję to przygnębiające wrażenie. I śmiem wątpić czy ten projekt Kieślowskiego miałby taki oddźwięk, gdyby został nakręcony współcześnie. Na ulicach jest teraz pełno kolorów (co prawda reklamy i bilbordy bardziej zaśmiecają miejska przestrzeń...), dźwięków i takiej swobody tętniącego życia.

piątek, 12 czerwca 2009

Klątwa

Bo jak się ma już sporo alkoholu we krwi, to można się dowiedzieć wiele o drugim człowieku.
Okruch z jednej imprezy.
Kawałek rozmowy z A.

- Nie wierzę w szczęśliwą miłość. Mi na pewno się coś takiego nie przytrafi.
- Dlaczego? - pytam.
- Bo nad moją rodziną wisi klątwa.
- Co ????
- Na prawdę. Moja babcia ma siostrę, której odbiła dawno temu męża. Wtedy ta siostra podobno przeklęła jej potomstwo do któregoś tam pokolenia, żeby nie miało szczęścia w miłości. I jak dotąd się sprawdza. W mojej rodzinie jest pełno rozwodów, zdarzają się nawet samobójstwa... Moi rodzice są do tej pory normalnym małżeństwem, ale widzę, że nie są szczęśliwi...

***

czwartek, 11 czerwca 2009

"Once", reż. John Carney


Zanim obejrzałam, spytałam S. dwa razy:
- Czy to jest film o miłości?
- Nie... może trochę... tak, trochę.
- Dobra, jak tylko trochę, to wytrzymam


Właśnie obejrzałam. I zanim cokolwiek napiszę, cytat z mistrza:

"Film Once naładował mnie pozytywną energią na całą resztę roku"
Steven Spielberg

Mnie też, choć początkowo nic nie wskazywało, że tak będzie. Po pierwsze - wiecznie zachmurzona, ponura... Irlandia? (taki strzał, nie chce mi się sprawdzać ;). Po drugie - te parę deko "miłosci", na którą mam od pewnego czasu uczulenie. Po trzecie - banalna do bólu historia.

Co wychodzi, kiedy dołoży się do tego jeszcze "niedekonstruowalną" (Derrida by pewnie zaprzeczył :) atmosferę filmu i świetny soundtrack? Majstersztyk (żeby uniknąć większych słów, jakie się cisną pod palce ;)

W "Once" jest tyle ciepła, naturalności, prawdziwości. Bohaterowie nie są idealni ani piękni. Mówią niewyraźnie, niefotogenicznie wykrzywiają się przy śpiewaniu / ;))))
I właśnie dzięki temu, choć film opowiada najbardziej typowy "mit założycielski" zespołu, widz siedzi przed ekranem zauroczony.

Podziękowania należą się też reżyserowi. Mógł zakończyć film słodkim happy endem - np. Sceną, kiedy dwójka głównych bohaterów gra koncert przed olbrzymią publicznością. Światła powoli rozświetlają pogrążonych w mroku muzykow, twarze słuchaczy... - jakie po hollywoodzku czwytliwe, czyż nie?
I na całe szczęście tego nie zrobił.
Dzięki temu "Once" ma w sobie tyle uroku i intymności. A widz czuje się wyrożniony, że Glen i Marketa zechcieli mu o tym opowiedzieć. Podzielić kawałkiem czegoś autentycznego i ... pięknego.


p.s. Soundtrack z filmu po prostu POŻERAM.

Paulina - tajemnica krwi

Muszę się przyznać, że już od dawna klasyfikuję ludzi wg. imion. Bo zbyt wiele miałam sytuacji, kiedy nosiciele danego imienia byli do siebie tak podobni...
Za to w horoskopy nie wierzę wcale :)

Poniżej parę słów o Paulinie... aż się przeraziłam, jak wiele jest w tym prawdy o mnie.

--------------

Osobowość: Tajemnica krwi
Charakter: 90 %
Promieniowanie: 88 %
Rezonans: 103 000 drgań/sek.
Kolor: Czerwony
Główne cechy: Intelekt-Zdolność reakcji-Pobudli­wość- Dynamizm
Totem roślinny: Truskawka
Totem zwierzęcy: Łabędź
Znak: Lew
TYP: Nerwowe choleryczki, bardzo pobudliwe. Łat­wo tracą zimną krew. Są wyniosłe i sprawiają wrażenie osób " w pretensjach ". W prawdzie - niczym ich totem - łabędź - wydają się dumne i pogardliwe, ale w rzeczywistości są niespokojne i niepewne.
PSYCHIKA: Są inteligentne, wiedzą o tym i dają to odczuć innym. Mają wyraźną skłonność do odnosze­nia wszystkiego do siebie, są subiektywne. Ogólnie biorąc, mają raczej trudny charakter, ale są pełne życia.
WOLA: Raczej dobra, ale nie starcza jej, by doprowa­dzić rzecz do końca. Wówczas przybierają pozę obra­żonej damy i wycofują się z działania ze znudzoną miną.
POBUDLIWOŚĆ: Zbyt duża, by zostawić im czas na refleksję. Zgryźliwe albo raniące uwagi padają wów­czas z tych uroczych usteczek.
ZDOLNOŚĆ REAKCJI: Ich wybuchy gniewu zbijają z tropu i szokują, gdyż ich mniej czy bardziej uświado­mionym celem jest ranienie i niszczenie.
AKTYWNOŚĆ: Dość słaba, ale ich dynamizm jest tak duży, że sprawiają wrażenie osób niezastąpionych. Brak im wytrwałości, nieraz chwytają dwie sroki za ogon. Są doskonałymi dziennikarkami, pracownicami reklamy, działaczkami.
INTUICJA: Całkiem zagłuszona przez intelektualny aspekt ich osobowości.
INTELIGENCJA: Uważają się za nadzwyczaj inteli­gentne, a innych mają za kretynów. Chociaż w życiu spotyka je wiele porażek, nigdy nie wątpią w siebie i zawsze są z siebie bardzo zadowolone.
UCZUCIOWOŚĆ: Bardzo nerwowa, impulsywna i co tu ukrywać - egoistyczna. Ślepo ufają swej inteli­gencji, która nie zawsze jest tak wielka, jak to sobie wyobrażają.
MORALNOŚĆ: Zależy od okoliczności i wydarzeń. Należy wpoić im za młodu silne zasady moralne, aby przeciwdziałać skłonności do panowania nad otocze­niem. Doskonale znoszą porażki, zwalając winę na innych.
ZDROWIE: Chwiejne, zbyt podlegające psychice. Wrażliwy system nerwowy. Łatwo się męczą. Potrze­bują dużo wypoczynku i snu.
ZMYSŁOWOŚĆ: Katarzyny żyją w masce obojętności i pogardy, trudno jest im ją porzucić. Stąd wiele nieporozumień, nieraz bolesnych. Przyszłego partnera tak idealizują, że spotkanie go kiedykolwiek jest mało prawdopodobne.
DYNAMIZM: Graniczy z agresywnością. Te kobiety potrzebują do życia sukcesów.
TOWARZYSKOŚĆ: Lubią otaczać się ludźmi, łącząc przyjemne z pożytecznym. Ich salon nieraz stanowi przedłużenie biura.
PODSUMOWANIE: Te kobiety a zwłaszcza dziewczęta powinny zastanowić się nad symbo­lizmem łabędzia, którego niezaprzeczalne piękno i wdzięk kryją oschłość serca i brak zrozumienia dla innych, z którymi to cechami zawsze można podjąć walkę.

źródło: http://www.imiennik.pl/index.php?ids=1,212

niedziela, 7 czerwca 2009

Michał Olszewski, „Low-tech”

Proekologiczny romantyzm?


Wyobraź sobie świat, w którym wszyscy starają się być jak najmniej uciążliwi dla środowiska naturalnego. Kąpią się raz na tydzień, a wodę z kąpieli wykorzystują jeszcze do prania
, mycia podłogi czy spłukiwania. Nie używają kosmetyków (oprócz szarego mydła) i lekarstw (toksyny!). Lodówkę włączają tylko latem. Przedmioty wyrzucają dopiero wtedy, kiedy zupełnie się już rozpadną.
Tę utopijną wizję od kilkunastu lat wciela uparcie w swoje życie M-ski, jeden z bohaterów „Low-tech” Michała Olszewskiego. Starzejący się działacz, który kiedyś walczył przeciw komunizmowi, dziś stara się porwać za sobą tłumy i przekonać do swojej radykalnie ekologicznej ideologii. Charyzma i płomienne przemowy sprawiają, że udaje mu się zgromadzić wokół siebie grupkę zwolenników, ba – niemal wyznawców. M-ski ma nawet swoje pięć minut w mediach, wypowiada się jako ekspert w wielu debatach publicznych. Uparcie zachęca do prowadzenia życia w stylu „low-tech”, gdzie w świecie „zbudowanym z niczego, a jednocześnie wygodnym i ciepłym”. Wielka ekologiczna rewolucja jednak nie nadchodzi.
Całą historię M-skiego czytelnik poznaje z punktu widzenia młodego i obiecującego architekta – Cfiszena. Bohater ten, tak jak Raskolnikow (do inspiracji Dostojewskim przyznaje się sam Olszewski), czuje się zagubiony we współczesności i szuka na własną rękę wartości, w które wreszcie uwierzy. Z marazmu wyrywa go na moment przyłączenie się do „sekty” M-skiego. Punkt widzenia Cfiszena determinuje jednak mocno atmosferę, w jakiej budowana jest fabuła. Jego zdystansowanie i nieustanne wątpliwości sprawiają, że cała opowieść snuje się ciągle „obok” wydarzeń. Więcej w niej relacji, wspomnień i rozmyślań, niż faktycznej akcji. Być może dlatego trudno wyzbyć się wrażenia, że bohaterowie „Low-tech” są jakby trochę papierowi. Choć ścierają się tutaj ze sobą radykalnie odmienne pomysły na kształt świata (despotyczny ekologizm M-skiego i pochwała współczesnego rozwoju przez Ratnicyna), to nie ma w tych sporach żadnej iskry, żadnego napięcia.
Jedno trzeba przyznać – Olszewski to bardzo dobry obserwator. Pomimo całego Cfiszenowego marazmu, jaki wkradł się w fabułę, trafne opisy złowrogiego K. (czyżby Kraków?) robią niekiedy wrażenie. Autor wyczuwa i zgrabnie portretuje pulsującą miejską energię, nieustanne procesy konstruowania i burzenia, niewidzialne linie frontów nieoficjalnych walk. Miasto to dla niego niepojęty chaos, kosmos dźwięków i przestrzeń nieustannych eksperymentów.
Olszewski wielokrotnie udowadniał, że ma romantyczną duszę. Jego „Zapiski na biletach” (cykl w „Gazecie Wyborczej”) przepełnione są sentymentalnymi detalami, nostalgią. Pełno tych elementów i w „Low-tech”. Dlatego też powieść Olszewskiego traktuję nie jako świadectwo proekologicznych sympatii autora, ale historię o różnych odcieniach tęsknoty. Za światem, który nigdy nie będzie taki, jak przedtem.Za młodzieńczymi marzeniami, które rzeczywistość brutalnie weryfikuje. Złości na siebie za wszystkie niewykorzystane szanse.


(Recenzja ukaże się w najnowszym numerze miesięcznika studenckiego "MANKO")

Lublin


Obraz miasta już lekko mi się zaciera. W końcu byłam tam 2 miesiące temu...
Czemu o nim więc piszę? Żeby szybko nie zapomnieć kilku drobiazgów, które absolutnie mnie urzekły...

Drobiazg pierwszy - cudowne murale. Na każdym kroku można natknąć się na "sprayowe" cuda. Najbardziej urzekła mnie Matka Boska, którą znalazłam z kumpelą w wąskim przejściu pomiędzy dwoma domami. Że tez komuś chciało się wycinać taki ażurowy wręcz szablon.

Drobiazg drugi - Starówka to inny świat. Po pierwsze dlatego, że niewiele jest w centrum zaparkowanych samochodów. Za wąsko (i dobrze!). Po drugie, nie ma takich bardzo agresywnych szyldów, reklam i innego śmiecia. Wszystko to sprawia, że Lublin nocą jest po prostu magiczny. Jak z innej epoki.

Drobiazg trzeci - Niezwykle klimatyczna naleśnikarnia, do której wzięła mnie Kasia i Magda. Takich naleśników jak tam, jeszcze nigdzie nie jadłam :) A jaki wystrój ! - przy każdym stoliku, za szybką, był maluteńki pokoi z jeszcze mniejszymi mebelkami. Łuk, którym przechodziło się z jednej sali do drugiej, był "wytapetowany" ziarenkami kawy!

Drobiazg czwarty - Widok z dachu szpitala, do którego weszłyśmy po 23.00! Portier nawet na nas nie kiwnął ;)

"Dwanaście" Marcina Świetlickiego


„Kryminał specjalnej troski”

Marcina Świetlickiego nikomu przedstawiać nie trzeba - niebanalny poeta, lider popularnych „Świetlików” i najsłynniejszy korektor Tygodnika Powszechnego. Na swoim koncie ma również epizod aktorski i prezentera telewizyjnego. Mimo tak licznych wcieleń, zaskoczył znowu. Czternaście lat po swoim debiucie poetyckim Świetlicki pokazał prozatorskie oblicze.
„Dwanaście” to nietypowy kryminał. Główny bohater, do którego wszyscy zwracają się per „mistrz”, zostaje wbrew sobie wplątany w dziwną intrygę. Pewnego dnia młoda dziewczyna prosi go o pomoc w rozwiązaniu jej problemu. Studentkę od pewnego czasu prześladuje zjawa Karola Kota – straconego kilkadziesiąt lat wcześniej mordercy z Krakowa. Mistrz postanawia zająć się tą sprawą, jednak szybko zapomina o swoim zadaniu. Po pewnym czasie w tajemniczych okolicznościach giną praktycznie wszyscy członkowie kapeli Biały Kieł, z którymi mistrz przyjaźnił się w młodości. Zamiast jednak stopniowego dochodzenia po nitce do kryminalnego kłębka, „Dwanaście” wypełniają hektolitry wypitej w „Biurze” wódki, kolejne romanse Manga Głowackiego i ironiczna krytyka „magicznego i kultowego” Krakowa. Odpowiedź na klasyczne pytanie: „kto zabił?” pada tu niby przypadkiem, choć trzeba przyznać, że jak przystało na rasowy kryminał, zaskakuje.
Podstarzały „mały mistrz na tropie” to nieporadny niby-detektyw, który nawet nie stara się, aby wyjaśnić sprawę. Snującego się po krakowskich ulicach i knajpach bohatera rozwiązanie zagadki znajduje niejako samo. I choć tropiciel z niego żaden, to ma pewne zalety. Mistrz to doskonały obserwator otaczającej rzeczywistości. Z doskonałą precyzją i ironicznym humorem piętnuje absurdalne wydarzenia, wzorce osobowościowe, trendy, a także powszechne stereotypy. Zabawnych porównań i puent nie brakuje, jednak mimo wszystko Czytelnikowi nie jest do śmiechu. „Dwanaście” to z pewnością kryminał specjalnej troski, ale i wnikliwy portret zagubionych we współczesności ludzi - słuchających nikomu niepotrzebnych płyt, niewłaściwie lokujących uczucia, nieporadnych, niedojrzałych. I samotnych, ale to już reguła Świetlickiego – bo „prawdziwy bohater powinien być samotny”.

wtorek, 19 maja 2009

"Tatarak" Andrzeja Wajdy


To nie tak, że przez te kilka miesięcy nie widziałam żadnego filmu, ani nic nie przeczytałam. To nie tak.
Ale są takie dzieła, o których pomimo braku czasu (czasem i sił), napisać trzeba.

"Tatarak". Film wybrałam w sumie z przymusu - nic innego, ciekawszego, nie było tego dnia w kinie. Z resztą filmyWajdy kojarzyły mi się z czymś ciężkim, bardzo patetycznym. Czymś co ogląda się niemal na baczność. Nie muszę chyba mówić, że takie kino dwudziesto-parolatki raczej nie kusi.

A tu taka niespodzianka. Już od pierwszych ujęć - delikatność wody, światła i wodnych roślin. Potem dwie przenikające się nawzajem historie. Jedna fikcyjna, z Iwaszkiewicza. Druga - prawdziwa, zbudowana tylko z monologu Jandy. A wszystko mimo tak sporych różnic (nawet inny sposób kadrowania !) idealnie się ze sobą łączy - takimi pajęczymi nitkami, bo w sumie ludzkie życie nie jest wiele mocniejsze.
Nie umiem pisać o śmierci. Nie wiele póki co o niej wiem. Ale z kina wyszłam z mokrymi oczami. Na szczerość i emocje, jakimi wypełniony jest "Tatarak", nie można chyba inaczej zareagować.

Ujmuje szczególnie część monologowa. Pusty pokój. Tylko łózko, krzesło i szare światło wpadające przez okno. Nieruchoma kamera i genialna Janda. Nie można było tego zrobić lepiej.

Wspaniały pomnik dla Kłosińskiego. Wspaniały pomnik oddania i prawdziwej miłości.


Więc jednak miłość gdzieś istnieje?

----

"Od początku wokół tego filmu krążyła śmierć".


p.s. Polecam (jeśli ktoś to w ogóle czyta) wywiad z Krystyną Jandą. Piękny.
p.s.2. Większość zdjęć nakręcono w Grudziądzu. Magiczne zakątki tego miasta wyciągnął Wajda w tym filmie. Nie wiem jeszcze jak, ale pojadę tam w te wakacje na pewno - wg. Googli to prawie 500 km... Coś wymyślę :)


wtorek, 6 stycznia 2009

"Cicho ciszej" Jarosław Marek Rymkiewicz


Będzie krótko. Masakra...
Nie rozumiem Rymkiewicza. I to nie dlatego, ze uprawia jakiś enigmatyczny typ poezji... nie...
Otóż JMR jest ogarnięty jakąś obsesją śmierci... i na dodatek zamęcza nią jeszcze czytelnika ;/
O ile na początku zbioru mogłam jeszcze przetrawić barokowe stylizacje i odwołania do Naborowskiego czy Sępa... to ciągnięcie ich przez wszystkie tomiki ujęte w "Cicho ciszej" wychodzi po ludzku bokiem...
Ile można o rozkładających się trupach, dzwoniących piszczelach... no ile...


A ten cały cykl "Ogród w Milanówku" to dla mnie jakaś marna podróbka Czarnolasu Kochanowskiego...
Marnie... marnie...

Jedyny przebłysk humoru widziałam w "trzech piosenkach o nicości", ale to za mało...

Czemu, więc wspominam o JMR? Dla jednego cytatu z wywiadu dla Polityki :> Pomińmy moje sympatie polityczne, ale jednak poecie, laureatowi Nike pewnych rzeczy nie wypada robić...

Rozmowa Joanny Lichockiej z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem

„Rzeczpospolita”

/…/

Polska to był taki wielki ospały żubr śpiący pod drzewem w Puszczy Białowieskiej. Otóż ten wielki białowieski żubr spał sobie słodko (lub spał dręczony okropnymi snami) gdzieś na polanie w głębi puszczy i sen jego, podobny śmierci, mógłby trwać jeszcze wiele lat - gdyby Jarosław Kaczyński nagle nie ugryzł go w dupę. Żubr, ugryziony przez pana premiera, podniósł głowę, potrząsnął rogami, ryknął i popędził. Dokąd, tego nikt nie wie. Ale galopuje, pędzi ku swoim nieznanym, dzikim przeznaczeniom. Polska poruszyła się, została poruszona - jest coraz inna i będzie jeszcze inna./…/ Właśnie dlatego wszystko, co zrobił i co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre. Ugryzł żubra w dupę i to czyni go postacią historyczną.

/…/

Wszystko, co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre dla Polski. Podkreślam - wszystko. To zdanie obejmuje także jego błędy, jego pomyłki, jego niepowodzenia, jego nieudane przedsięwzięcia. Nie udaje mu się wiele rzeczy. Oceniając ludzi, często się myli. Potem musi się publicznie dystansować od tych, którzy go zawiedli.

( Giertych powiedział, że Gombrowicz jest pisarzem dla pedofilów. Czy to też jest dobre dla Polski – pyta dziennikarka – przyp. mój)

To głupstwo bez znaczenia, za kilka miesięcy nikt o tym nie będzie pamiętał. Ważne jest tylko to, że Polska jest rozpędzonym żubrem, galopującym do przodu, że historia Polaków wreszcie ruszyła z miejsca - i już nic jej nie zatrzyma.

/…/

Jarosław Kaczyński wygra następne wybory. Dlatego, że historia Polski nagle się poruszyła. Polacy się ruszają, rusza się im w głowach.

Pytanie dziennikarki: Jak to się dzieje, że duża część naszych polskich elit mówi diametralnie inaczej niż pan?

Dlatego, że to są wykształciuchy. Trzeba powiedzieć, że Ludwik Dorn znalazł dobre słowo - dokładnie oddające tym ludziom to, co im się należy.

Pytanie dziennikarki: Czemu pan protestuje, kiedy ze wszystkich stron słychać, że PiS musi przegrać?

W związku z tym pani pytaniem chciałbym się zwrócić z tego miejsca - z tego tarasu w Milanówku, gdzie teraz rozmawiamy - do Jarosława Kaczyńskiego. Panie premierze. Niech mnie pan uważnie posłucha. Uważam, że wygra pan te wybory, które właśnie nadchodzą. Może być jednak i tak, że je pan przegra. Ale bez względu na to, czy pan je wygra, czy przegra, powinien pan cały czas pamiętać o tym, że to, co pan wykonał, będzie pan musiał wykonać jeszcze wiele razy. Historię Polaków trzeba będzie wiele razy poruszyć, popędzić do przodu. Nie wystarczy tylko raz, jeden raz, zmusić do galopu tego starego białowieskiego żubra.

/…/Uważam, że Jarosław Kaczyński jest największym polskim politykiem od czasów Józefa Piłsudskiego. Tak jak Piłsudski był największym polskim politykiem od czasów kanclerza Zamoyskiego. Siła duchowa Jarosława Kaczyńskiego jest tak wielka, że stać go na to, żeby jeszcze kilka razy ugryźć w tyłek przysypiającego żubra.

/…/

http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/plus_minus_070825/plus_minus_a_5.html

rozmawiała Joanna Lichocka

Milanówek, 17 sierpnia 2007 roku

Jarosław Marek Rymkiewicz

Urodzony w 1935 r. w Warszawie. Poeta, dramaturg, eseista, krytyk literacki, tłumacz. Debiutował w 1957 r. zbiorem wierszy "Konwencje". Napisał m.in. "Czym jest klasycyzm", "Juliusz Słowacki pyta o godzinę", "Aleksander Fredro jest w złym humorze", "Leśmian. Encyklopedia", "Rozmowy polskie latem 1983 roku". Laureat literackiej nagrody Nike w 2003 r. za tom poetycki "Zachód słońca w Milanówku".

"Warunek", Eustachy Rylski


Eustachy Rylski ma tyle lat co mój dziadek. Kiedy więc czytałam "Warunek" nie mogłam się nadziwić, skąd tyle werwy, kawalerskiej fantazji... i awanturniczego pomyślunku w facecie, który na dobrą sprawę powinien
powoli popadać w demencję...

Nie będę się rozpływać nad "Warunkiem", bo mimo wszystko to męska proza i nie do końca przypadła mi do gustu.
Ale znać rękę mistrza - wartka fabuła, świetne stylizacje i uszczypliwy humor. I choć tłem dla akcji są ważne historyczne wydarzenia, Rylski nie ma zamiaru rozwodzić się nad kwestiami martyrologicznymi...
ufff... ;)

Więc coś z tych wojen napoleońskich da się jednak wyciągnąć - nie tylko nudne (jak nie wiem co !) "Popioły". Tam tez niby jest rozrachunek z mitem Cesarza...ale... litości... sposób podania taki, że trudno się dziwić temu, że czytają to tylko poloniści (i to do poprawkowego egzaminu :).

"Jadąc do Babadag" Andrzeja Stasiuk


"Jadąc..." wyleżała się na mojej półce ponad rok... Kiedyś zaczęłam, ale jakoś nie mogłam skończyć... no to podejście drugie ;)

Proza dość specyficzna... Stasiuk z lekkim odcieniem nonszalancji opisuje SWOJĄ (podkreślenie bardzo na miejscu :>) Europę i nie przejmuje się, że mniej obeznany czytelnik będzie się wśród tych nazw miasteczek i wiosek gubił...Były miejsca w tej książce, że nie miałam pojęcia w jakim kraju "jesteśmy".
Męcząca była też sama kompozycja książki - tak na dobrą sprawę, tekst mógłby się zacząć i skończyć w dowolnym miejscu... Zero napięcia i oczekiwania na finał - takie leniwe przypatrywanie się kolejnym obrazom... Uczucie podobne do biernego patrzenia przez okno rozklekotanego autobusu turystycznego.

Trochę to irytujące, ale co tam - nowoczesna proza i jej "widzimisię".

Plusy? Klimat "Jadąc..."
Choć styl Stasiuka jest dla mnie trochę "przyciężkawy", to jednak jedno trzeba mu przyznać - pisarz potrafi wniknąć w miejsca, które odwiedza i oddać w opisie ich atmosferę (ciężką, duszną, przygnębiającą... ). To, że autor nie podróżuje traktem zabytków nie jest wcale originalne... ale że śledzi śladu z przeszłości Ciorana... albo Ceaușescu ...
no no ;)
I choć to trochę nużące było po raz enty czytanie, że autor wchodzi do knajpy i zamawia swój obowiązkowy zestaw - kawę plus lokalny alkohol, to... przynajmniej wiadomo, co pić ;)

Przyznam się na koniec, że po "Jadąc" złapałam zajawkę na Europę Środkową (choć Hiszpanii bynajmniej mi się nie odechciało ;).
Trzeba tam będzie pojechać...
z aparatem...
koniecznie z aparatem ;)