wtorek, 26 października 2010

Trzy białe śmierci

Muszę przyznać, że z każdymi odwiedzinami lubię rodzinę K. coraz bardziej. A pomyśleć, że przy pierwszej prezentacji "mej skromnej osoby" (że też zastosuję średniowieczną retorykę umniejszania się ;) chciałam uciekać na piechotę do Krakowa. Co z tego, że jest oddalony o dobre 40 km  :).

Coś czuję, że niedługo powstanie tu osobna kategoria na teksty taty K. Tymczasem na dobry początek cyklu jedna "migawka".

Niedziela. Siedzimy wszyscy przy wspólnym stole w salonie. K. woła za wychodzącą do kuchni siostrą o sól. Słyszy to wchodzący tata. Kładzie na blacie talerz z chudym mięsem i warzywkami, siada, a potem zdecydowany mówi.
- Wiecie, że śmierć ma biały kolor?
Cisza, oprócz wymownych uśmiechów K. i jego siostry.
- Więcej powiem - są trzy białe śmierci. I na dodatek wszystkie mamy przy tym stole! - tu tata robi pauzę, czeka na efekt grozy, albo co najmniej małego trzęsienia ziemi.Nic takiego nie następuje, więc mówi dalej - Wszystkie mamy tutaj: cukier, sól... i służbę zdrowia! - kończy, spoglądając z uśmiechem triumfu na swoja żonę i córkę.


:)

wtorek, 3 sierpnia 2010

Mężczyźnie gotować nie warto.

Znowu migawka, ale że tak powiem, cel jest wzniosły. Chodzi bowiem o przestrogę.

Piątkowy wieczór, kuchnia w mieszkaniu K. Dzisiaj moja kolej na gotowanie kolacji, więc wymyśliłam spaghetti. Proste, szybkie i dobre. Trzydzieści minut później sterta zakupów wypakowanych na stół zamienia się w dwie miseczki makaronu ze "stuningowanym" sosem bolognese (czosnek, zioła i ser :). Kładę je przez K. Bierze widelec, próbuje... i leci do kuchni. Po chwili wraca ze śmietaną i serem Bleu. Na szczycie jego porcji lądują trzy łyżki śmietany, a na około tego - kawałki bleu. Próbuje. Podchodzi do mnie, całuje w policzek.
- Kochanie, pyszne! - mówi.

I dlatego drogie Panie, mężczyźnie gotować nie warto.

czwartek, 1 lipca 2010

Mężczyźni są jak MPK

Kraków o czwartej nad ranem jest wspaniały. Wszędzie jest cicho, słychać tylko ptaki. Idzie się powoli ulicą, czuje każdą nierówność chodnika pod obcasem. W głowie jeszcze szumi alkohol i muzyka. Ludzie, których się mija, przypominają jakieś senne mary. Nierzeczywiste, blade, potargane - chociaż tyle, że się uśmiechają.
Ba, czasem nawet się odezwą.

Siedzę na przystanku. Ostatni nocny autobus uciekł mi 5 minut wcześniej, pozostaje więc czekanie na pierwszy dzienny. Więc czekam, co robić - w butach, które mam na sobie, nie zrobię już ani kroku dalej. Nagle dzwoni telefon. J. - chce mnie ratować i przyjechać samochodem. Mówię, że nie, że poczekam - bo w sumie fajnie się czeka. Najwyraźniej mało skutecznie, bo J. mówi zdecydowane "Przyjadę" i się rozłącza.

- Kogo pocieszałaś?

Odwracam głowę w prawo. Na ławce obok siedzi jakiś chłopak. Typ zdezelowanego filozofa. Potargane ciemne włosy, broda, okulary w grubych oprawkach, brązowa marynarka, wymięta koszula. Między wąsami coś błyska. Aparat na zębach.

- Nikogo nie pocieszałam. Rozmawiałam tylko - odpowiadam kompletnie zaskoczona
- Aaaa... z mężczyzną. Widzisz, z mężczyznami jest tak, jak z MPK...

Patrzę na przystankowego myśliciela z jeszcze większym zaskoczeniem. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, sam się odezwał.

- No tak, tak. Jak z MPK, bo też są tak zawodni.

Chciałam coś powiedzieć, nie zdążyłam. W tym momencie podjechał J. Filozof popatrzył z wyrzutem. Drzwi się zamknęły, J. nacisnął pedał gazu.

niedziela, 20 czerwca 2010

O grochu i kręglach :)

Mądrości J. ciąg dalszy - bo trzeba je zachować dla potomności :)

Występują: ja, M. i J.
Miejsce: parking na jednym z krakowskich osiedli
Czas: środek nocy.

Jak to zawsze bywa, najwięcej tematów do rozmowy znajduje się wtedy, gdy trzeba się żegnać. No to stoimy, gadamy. Nic się nie dzieje ;)
I nagle...
- Słyszeliście, jak szumi? Będzie burza? - mówię.
- E, nie... to tylko wiatr - odpowiada J.
A że nie mamy angielskim temperamentów, w tym momencie rozmowa się urywa. Przecież o pogodzie gadać nie będziemy. Tym bardziej, że w środku nocy zakrawa to na perwersję.
- Ej, a wiecie, co się mówi, jak wiatr wieje? - pyta J.
Tradycyjnie patrzę na M. A M. na mnie.
- Nie... - i też tradycyjnie, równocześnie odpowiadamy z M.
- Że Pan Bóg się najadł grochówki i teraz pier...znaczy się, puszcza wiatr - odpowiada z rozbrajającym uśmiechem J.
Patrzę na M. M. na mnie. Wybuchamy śmiechem.
- A wiece co się mówi, jak jest burza? - pyta J.
Śmiech się urywa. Przeczuwam coś złego. Coś bardzo złego.
- Że... aniołki grają w kręgle - odpowiada zadowolony z siebie J.
--------

Jak dalej tak pójdzie, to będę musiała zrobić dla J. osobną kategorię na tym blogu ;)

sobota, 12 czerwca 2010

Imię uniwersalne

Idziemy z J. i M. jedną z alejek w Parku Jordana. Mijamy któreś tam z najzwyklejszy drzew. Ja na nie nie patrzę, M. też nie. Jak się okazuje, błędnie.
-O! - mówi J. - to tutaj zrobiłem zdjęcia tej fajnej wiewiórce.
Kiwamy ze zrozumieniem.
- A wiecie, że jest jedno kobiece imię, na które reagują wszystkie zwierzęta? A wiewiórki w szczególności?
To już mnie zaintrygowało. Patrzę na M.
M. też się zainteresował.
- Jakie? - pytamy niemal równocześnie.
- Basia. Baaasiaaaaaaa - mówi zadowolony J.

-----------------------

Testowałam "Basię" na swoim psie, choć wabi się "Tina". W sumie działa. Tyle, że ona, już bidusia, jest staruszka - i trochę przygłuchła przez te długie lata ;)

niedziela, 31 stycznia 2010

I pani tak to... sprzedaje?

Recenzja „Fotoplastikonu” Jacka Dehnela, Wydawnictwo W.A.B

Wyblakłe odbitki, pozaginane rogi, spore przetarcia i plamy. Jedno zdjęcia za ciemne, a drugie skomponowane w wyjątkowo drażliwy sposób. Niektóre, o zgrozo, zupełnie nieostre! I czym tu się zachwycać? Ba – książkę od razu wydawać? A książka gruba, ciężka... i urzekająca.

Przystanek tramwajowy gdzieś w Warszawie. On, ona i tramwaj, który, jak na złość, nie chce przyjechać. Rozglądają się więc naokoło, bez pośpiechu. Siedzieć i tak nie ma gdzie, bo jedyna ławka została do ostatniego centymetra wykorzysta przez okolicznych pijaków. On sięga więc z nudów po spięty recepturką plik starych fotografii, który leżał wciśnięty między buty, czajnik i wysłużone książki. Sprzedawczyni podnosi wzrok z nieukrywanym zainteresowaniem...
Tak zaczyna się podróż do przeszłości, między ludzkie twarze i strzępki chwil. Wytrwałe szperania po antykwariatach, pchlich targach, a nawet strychach przyjaciół. Potem każdy z tych wygrzebanych skarbów Dehnel uważnie ogląda, analizuje i opisuje. Każdemu patrzy uważnie w oczy, na ręce, na drugi plan. I gdyby jeszcze tego było mało, bezczelnie czyta to, co ktoś zapisał na odwrocie koślawym pismem. Czytelnik zagląda więc Jackowi Dehnelowi przez ramię jak pasażer siedzący obok w pociągu. Najpierw widzi odbitkę w całej swej krasie (albo stanie nędzy i rozpaczy), potem zapiski autora. Czyta, najpierw nieśmiało. Po chwili coraz zachłanniej.
Czego szuka w fotografii Dehnel? Roland Barthes rozkładał ulubione zdjęcia na elementy pierwsze, pomiędzy którymi znajdował w końcu to COŚ, czyli punctum. Wymykającą się jakimkolwiek dookreśleniom cechę, która uderza, przyciąga wzrok i nie pozwala zapomnieć. „To także użądlenie, dziurka, plamka, małe przecięcie” – pisał Barthes. Postaci ze zdjęć wybranych przez Dehnela też nie dają mu spokoju. Ksiądz Wieczorek niszczący posążki chińskich bożków, dzieci wspinające się po cukierniczkę, tłum dżentelmenów wpatrzonych w płynące łódki. Wszystko zastygłe w bezruchu, drażniąco milczące. Dehnel z uporem stawia więc pytania, rozszyfrowuje skróty, odgaduje miejsca i dopowiada, a nawet trochę zmyśla, wcale się z tym nie kryjąc. Wszystko ze smakiem, niewymuszonym dowcipem.
Co więcej, „Fotoplastykon” to nie tylko nostalgiczne patrzenie wstecz. W tekstowych miniaturach, znajdujących się obok wybranych przez autora fotografii można znaleźć sporo prawdy o czasach współczesnych. Dehnel z chirurgiczną precyzja pokazuje, jak niewinne gesty zostały wypaczone, a neutralne pozycje nagle stały się obsceniczne. Powstrzymuje czytelnika przed głupim chichotem, zgrabnie tłumacząc, dlaczego się myli. Jakby sam stał te 40, 50 czy 70 lat temu przed pokaźnych rozmiarów aparatem i cierpliwie ustawiał do zdjęcia świeżo upieczonych księży. Jeden z nich w lewej dłoni trzyma Pismo Święte, prawą mocno przytula do siebie swojego sąsiada.
I choć wśród mikroskopijnej wielkości setki esejów na szczęście próżno szukać jakiegokolwiek morału, rady mam dwie. Pierwsza – „Fotoplastykonu” nie można czytać od deski do deski. Warto się tą lekturą pobawić, kartkować, otwierać na chybił-trafił. Odkładać na półkę i znowu wracać. Pozwalać wciągać się w ten świat powoli i mimowolnie dawać mu się oczarować. A druga? Niech Pani lepiej tych fotografii nie sprzedaje. Nie szkoda Pani?
           
Paulina Korbut

P.S. Recenzja ukazała się w najnowszym numerze Miesięcznika Studenckiego "Manko".