czwartek, 14 lutego 2013

Glan leczniczy


Gabinet dr N., specjalisty ortopedy. Najpierw powykręcał moją stopę we wszystkie możliwe strony. Potem siadł za biurkiem, i rzecze:
- No ładnie Pani skręciła tę kostkę, no ładnie...
- To, co Panie doktorze... gips?!
- Eeee, gips nie... Ma Pani jakieś mocne, sznurowane buty? Żeby trzymały tę kostkę?
- Mam Panie doktorze, glany mam.
- Oooo prooooszę. Dobre buty i będzie Pani super wyglądać!. No to ma Pani je nosić. Trzy tygodnie non stop! I będzie dobrze!

:))))))

Wpis dedykuję moim glanom, którym stuknęło jakieś 7 lat... I Filipowi, dzięki któremu je wykopałam z czeluści szafy ;)

sobota, 21 stycznia 2012

Jagodzianka na kościach

A. miał w piątek naprawdę dobry humor. A jak A. ma naprawdę dobry humor, to gazeta idzie nam jak po maśle. Bez nerwów, stresów w redakcji, że nie zdążymy do deadline'u. I jest jeszcze chwila na opowieści! Na przykład z czasów młodości A., kiedy to jeszcze pracował w PAP.

***
Koledzy z PAP jadą na temat - jakaś konferencja czy ważna narada, już nie pamiętam dobrze. Akcja dzieje się gdzieś w górskich rejonach na Podkarpaciu. Jadą, jadą... i oczywiście błądzą. Trafiają do jakiejś wsi. - Zapytajmy się kogoś, może nas skieruje. Tak to nigdy nie trafimy - mówi jeden z nich.
Podjeżdżają do domu, jakiś harmider w środku. Muzyka, wesołe okrzyki, śmiechy.... Wesele!
Jeden z kolegów wchodzi do środka, kłania się w pas przeprasza, że przeszkadza, niemal, że żyje... ale niech no ktoś wskaże drogę, pokieruję na tę nieszczęsną konferencję. 
A gospodarze ciągną i kolegę, i tego drugiego dziennikarza - No chodźcie, napijcie się z nami! Za zdrowie młodej pary! No raz, raz! A potem się pomyśli o tej waszej konferencji.
Dziennikarze się tłumaczą, że nie piją w pracy, że konferencja ważna - no nie da rady. Po kilku minutach namawiania gospodarze odpuszczają, kierują dziennikarzy w dobrą stronę i wracają do biesiady.
Koledzy A. z uczuciem ulgi, jadą na konferencje.

Kiedy A. usłyszał wtedy tę opowieść, to złapał się za głowę. Mówi - Koledzy, odkąd wy tacy abstynenci? Myślałby kto! 
A oni... - Drogi kolego redaktorze... Pierwszy raz widziałem wesele, w którym do picia to był tylko denaturat! Nawet nie wiem czy chleb był na stole, żeby przecedzić...



:)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Autostopem przez najdłuższy cmentarz


Po Jacku Hugo-Baderze spodziewać się można wszystkiego. 18 lat temu przebrał się za kloszarda, żeby poznać smak życia warszawskich bezdomnych. Jadł z nimi, spał, żebrał. Teraz postanowił po swojemu sprawdzić, jak wygląda życie na Kołymie - przeklętym miejscu Rosji. W "Dziennikach kołymskich" przemierza więc autostopem ponad dwa tysiące kilometrów, wypija morze wódki i znajduje to, czego chce. Ludzi surowych jak tutejszy klimat - o gębach poczciwych i życiorysach bandytów. 

"Dzienniki kołymskie" zaczynają się tak, że masz ochotę odłożyć tę książkę z powrotem na półkę. Bo ile można pisać o zielonych glutach, które powoli wypluwa szamanka Dora. A Hugo-Bader nie dość, że z lubością opisuje ich konsystencję i kolor, to jeszcze dorabia do tego całą ideologię. Mrugając okiem do czytelnika, tłumaczy mu, że mało przyjemne maź jest jak... osoba, której jego książka się nie spodoba. Ta jawna bezczelność skutkuje, bo zaciekawia, a ponadto stanowi dobre preludium do całej opowieści. Bo Kołyma nie jest miejscem, gdzie rozgrywają się romantyczne historie i żyją kulturalni ludzie. I lepiej ustalić to już w pierwszym akapicie reportażu.

Kołyma, to najdłuższy cmentarz świata. Tak mówią starzy ludzie, którzy żyją w Rosji. Hugo-Bader więc sprawdza. Trakt Kołymski, który planuje przemierzyć autostopem, ma 2025 km. I dzieli tę odległość przez metr i 80 centymetrów. Po co? Chce sprawdzić, czy na tej trasie zmieściłyby się wszystkie ofiary tutejszych łagrów, gdyby ułożyć je wzdłuż drogi. Z dzielenia wychodzi przerażająca liczba miliona i stu tysięcy ofiar. - To i tak za mało, bo Kołyma zabrała więcej istnień - kwituje reporter. To jedyny eksperyment, jaki Hugo-Bader przeprowadza na kartce papieru, z ołówkiem w ręku. Resztę domysłów i hipotez na temat Kołymy sprawdza sam, na własnej skórze i żołądku.

Jest więc przeraźliwe zimno, bo Kołyma to kraina skuta wieczną zmarzliną. Jest też smród, bo tutejsi grabarze, do ogrzewania ziemi używają ognisk z palonych opon. Jest i alkohol, bo Rosjanin nie opowie obcemu ani słowa, dopóki się z nim nie napije. Co z tego, że reporter, że jest w pracy. Jak się miga od wódki, to na bank szpieg. 

"Dzienniki kołymskie" z założenia miały być opowieścią o współczesnej Kołymie. Bez robienia kroku do tyłu, wyciągania na wierzch przeszłości. O łagrach, głodzie i morderczej pracy wiedzą przecież wszyscy. A o tym, jak się żyje się tam teraz - praktycznie nikt. 

Odważny plan jednak nie udaje się do końca. Każda ze spotkanych przez Hugo-Badera osób ma w sobie kołymskie znamię. Łagrową przeszłość lub krewnych, którzy zgninęli jako zek. I co dziwi reportera najbardziej, mimo tego, nie chcą uciekać z Kołymy w głąb kraju. Nie ważne czy to córka krwawego Jeżowa czy młody chirurg, który przez alkohol stoczył się na samo dno. Dla nich Kołyma to złote serce Rosji. Dom. 


sobota, 30 lipca 2011

Dolbi-serałd na działce :)

Historia "sprzedana" mi przez KS, która jak nikt, ma talent do opowiadania anegdotek ;)

***
Leniwe popołudnie na działce rodziny KS. Cisza, spokój - taka błogość, że się człowiekowi nawet nie chce wstać i zrobić herbaty. Nic tylko siedzieć w leżaczku i rozkoszować się pogodą. Aż tu nagle jakiś harmider. Sąsiad z działki obok* na czterech drzewkach, które tworzą kąty prostokąta, zaczyna namiętnie przybijać gwoździe. Jeden, drugi, trzeci,...czwarty.
Dziadkowi KS już podnosi się ciśnienie - reszcie rodziny z resztą też. W końcu nie po to się ma działkę, żeby słuchać jakiś hałasów.
Po kilku minutach na każdym drzewku zostaje zawieszony głośnik. Jeden, drugi, trzeci.... i czwarty.
- No ja im dam jakieś młócenie puszczać! Techno albo inne takie - nie wytrzymuje dziadek.
Muzyka jeszcze jednak nie leci - nie ma więc za co de facto opieprzyć. Wszyscy czekają. Sąsiad naciska w końcu power... i z głośników zaczyna lecieć muzyka relaksacyjna.
- No ja mu dam! Ptaki, z taśmy puszczać?! - oburza się dziadek, bo co prawda cichsze to niż techno... ale za to bardziej bezbożne - mało to ich w lesie obok?!
Interwencja przyniosła skutek. Sąsiad zmienił taśmę na... beczenie owiec. Ich w lesie przecież nie ma :)


* - dla tych, którzy ogarniają konflikt Śląsk-Zagłębie, dodam istotny fakt - sąsiedzi są z Sosnowca :> Wszystko jasne, prawda? :)

sobota, 25 czerwca 2011

Malowanie portretu jest jak wizyta u psychologa*


Najpierw kilka szybkich pociągnięć pastelą w kolorze zgaszonego różu. To zarys głowy i szyi modela. Teraz w ruch idą inne odcienie oddające barwę ludzkiej skóry. Kilka kresek na papierze rozcieranych szybko opuszkami palców. Barbara Kaczmarowska-Hamilton jest zupełnie pochłonięta pracą. Jeszcze kilka minut i na papierze zaczyna pojawiać się detale twarzy siedzącego obok mężczyzny.
________________
© Paulina KORBUT (tekst i zdjęcia)


- Mężczyzn maluje się dużo szybciej i łatwiej niż kobiety. Mają ostre rysy i zdecydowany wyraz twarzy. Najwięcej czasu trzeba  poświęcić pięknym kobietom, bo ich uroda czai się gdzieś w zakamarkach, trudnym do uchwycenia grymasie. Potrzeba więcej uwagi i koncentracji, żeby to wydobyć i podkreślić - mówi malarka.

Portret papieża jak mały cud

Jan Paweł II, Królowa Matka, księżniczka Anna, książę Kentu - lista osób, które pozowały Barbarze Hamilton jest niemal niepoliczalna. Tak jak wspomnienia, z nimi związane.
Polskiego papieża malowała aż trzykrotnie - jednak z największymi emocjami wspomina pierwszy portret.
- Obraz powstawał w czasie prywatnej audiencji w Watykanie, kiedy papież się modlił. Ja stałam obok za sztalugą. Miałam dużo mniej czasu, niż zwykle, zdążyłam więc zrobić tylko szkic - wspomina malarka - Do tej pory jednak mam wrażenie, że ten portret to taki mały cud. Przez cały czas czułam, jakby papież prowadził moją rękę. Próbowałam później zrobić kilkakrotnie kopię tego obrazu i nigdy mi nie wyszła.
Stolicę apostolską odwiedzała jeszcze kilkakrotnie. Uczestniczyła w audiencjach, a nawet w prywatnej mszy św. w  kaplicy przy apartamentach papieskich. Za każdym razem Ojciec Święty wręczał jej różaniec w białym pudelku. Podczas jednej z audiencji malarka pokazała Janowi Pawłowi II fotografię namalowanego przez siebie  portretu Królowej Matki. Papieżowi bardzo się obraz spodobał – pogłaskał ją wtedy po policzku i powiedział, ze błogosławi jej pracę, rodzinę oraz przyjaciół.

„Oni nigdy nie robią tego, co chcemy”
Królową Matkę poznała na sierpniowym przyjęciu w zamku Mey  w Caithness.  Siostra męża Barbary Hamilton mieszka w sąsiedztwie  „Queen Mum”, więc  zawsze cała rodzina była zapraszana.
- W czasie przyjęcia  zauważyłam, że  przez dłuższą chwilę Królowa Matka stała sama, a inni rozmawiali w małych grupach. Mimo, że nie powinnam do niej podchodzić pierwsza, jak twierdził mój mąż, sądziłam, ze to lepiej złamać etykietę niż zostawić ją samą – wspomina.
W czasie rozmowy Królowa powiedziała malarce, że jest wielką wielbicielką Polski. Bardzo lubiła  spotkania z polskimi żołnierzami, ceniła ich za odwagę. Znała osobiście generała Sikorskiego – miała z nim wiele zdjęć z okresu wojny. A figurka  Maryi, którą podarował jej niegdyś polski żołnierz, stała zawsze przy jej łóżku.
- To był czas Solidarności. Królowa złożyła w czasie naszej rozmowy  ręce w takim modlitewnym geście i powiedziała dobitnie: „Modlę się za Polskę” - dodaje Barbara.
Gdy po pewnym czasie Muzeum Sikorskiego wystąpiło z prośbą o portret Królowej Matki, ta zgodziła się bardzo chętnie. Barbara postanowiła sportretować ją w błękitnym kostiumie i pięknym kapeluszu. Jednak prawdziwą ozdobą portretu okazały się niebieskie oczy Elżbiety, od których widz wręcz nie może oderwać wzroku.
-W czasie pozowania  Królowa była niezwykle dowcipna i ten błysk humoru widać właśnie w jej oczach - dodaje Barbara.
Dużo tez rozmawiały w trakcie obu sesji. I nie była to bynajmniej tylko wymiana grzeczności.
- Na drugim spotkaniu pojawiłam się bardzo zdenerwowana, bo mój mąż zawiózł mnie niemal na ostatnią chwilę. Choć prosiłam go, żebyśmy wyjechali wcześniej. Przez całą drogę martwiłam się, że się spóźnimy - wspomina.
Barbara pojawiła się punktualnie, jednak nie potrafiła ukryć zdenerwowania. Zamiast więc zacząć malować, spojrzała na królową i spytała bez zażenowania o to, czy jej mąż, król Jerzy IV, zawsze robił to, o co go poprosiła.
- Rozbawiło ją to bardzo. Powiedziała jednak szczerze: „Nie... mężowie nigdy nie robią tego, o co ich prosimy” - cytuje Barbara.
Po półtorej godziny malowania, kiedy portret był prawie skończony, Królowa musiała się pożegnać. Była umówiona  na lunch ze swoją przyjaciółką w jednej z restauracji w Chelsea - londyńskiej dzielnicy, gdzie lubią jadać zwykli Brytyjczycy.
- To było nadzwyczajne. Królowa miała wtedy prawie sto lat, mimo to była niezwykle energiczna i zachowywała się prawie zupełnie jak młoda  kobieta. Miała też świetną pamięć. Pokazałam jej fotografię z  Muzeum Sikorskiego, gdzie widniała otoczona polskimi żołnierzami. „To zdjęcie było zrobione w Forfar” powiedziała oglądając ją bez okularów! – dodaje. 

Kate Middleton bez uśmiechu?
Barbarę okrzyknięto już w mediach nadworną portrecistką rodziny królewskiej i sporo w tym prawdy. Malowała już niemal wszystkich. Z rozbawieniem wspomina szczególnie pracę z księżniczką Anną.
- Gdy weszłam do pokoju w Buckingham Palace, w którym miałam pracować, zauważyłam, że  był cały wyścielony białym płótnem. Stałam w osłupieniu, bo przecież pastele praktycznie nie brudzą. Troszkę pyłku może z nich spadnie, ale to wszystko - mówi z uśmiechem.
Dopiero po czasie zorientowała się, że ogromne okno w tym pokoju to wyjście na balkon. Ten, na którym niegdyś książę Karol całował po ceremonii ślubnej Dianę. W tym samym miejscu pod koniec kwietnia tego roku pojawili się też świeżo zaślubieni Kate Middleton i książe William. 
- Wszyscy mnie teraz pytają czy będę malować Kate. Jeszcze mnie o to nie poproszono, ale mam nadzieje ze będzie  okazja. Zastanawiam się tylko, jak taki portret będzie wyglądał. Będzie musiała być na nim poważna, a na wszystkich zdjęciach w prasie jest uśmiechnięta - zastanawia się portrecistka.

Jak u psychologa
Choć Barbara Hamilton jest autorką kilkuset portretów, za każdym razem ma niewielką tremę. Szczególnie wtedy, kiedy zaczyna malować i obraz nie wychodzi po jej myśli.
- Żeby namalować dobry portret, trzeba się pozbyć negatywnych emocji. Być jak tygrys gotowy do skoku - mówi z uśmiechem.
Najlepiej tworzy się jej też, gdy jest lekko głodna, a w pokoju jest chłód. Często jednak atmosfera bynajmniej nie sprzyja intensywnej pracy. Wielu z jej modeli, zamiast pozować w ciszy, lubi rozmawiać, a nawet się zwierzać.
- Tak, jak u  psychologa. To bardzo intymne spotkania. Każdy jest wobec mnie szczery, odpowiada na moje pytania, bo wie, że nie wykorzystam później tej wiedzy. Ja jak pytam, to dla samej przyjemności rozmowy i zainteresowania ludzkimi losami. Często słyszę od nich: „Sam nawet nie wiem czemu Ci to mówię” - dodaje.
Dla wielu więc dwie półtorej godzinne sesje, w czasie których zwykle powstaje obraz, nie wystarczają.
- Kiedyś jeden z moich modeli mnie rozbawił, bo po skończonej pracy spytał, kiedy może przyjść znowu. Tak mu się przyjemnie było  w mojej pracowni - śmieje się. 

Wałęsa był niecierpliwy
W Anglii czas się zatrzymał pod wieloma względami. Tradycyjnych wyspiarzy nie urzeka tak nowoczesna fotografia, na swojej ścianie wolą powiesić obraz. Dlatego też nawet w mieszczańskich domach ściany uginają się od portretów.
- Nie oznacza to jednak, że nie jestem zaprasza do Polski. Chętniej tutaj przyjeżdżam, żeby odwiedzić w Brzesku  moją 97-letnią ciocię. To moja najbliższa rodzina. Moi rodzice już nie żyją - mówi.
W Polsce malowała rodzinę Bachledę-Curuś, Tadeusza de Virion, Beatę Tyszkiewicz, Leszka Kołakowskiego czy Lecha Wałęsę.
- Jak pozował Wałęsa? Nie był najlepszym  modelem, cały czas żartował, rozmawiał przez telefon - mówi z rozbawieniem.
Teraz przy okazji swoich wizyt w Polsce Barbara Hamilton  promuje malowanie portretów matek przez dzieci. Ta inicjatywa okazała się strzałem w dziesiątkę podczas warsztatów prowadzanych przez nią w Queens College  w Londynie i w Nassau na Bahamach. Dzięki Alicji Kotlickiej, kuzynce malarki, udało się też zorganizować polską edycję konkursu w Tczewie, która zakończyła się pełnym sukcesem – zgłoszono do niej ok. 90 prac. Teraz podobna inicjatywa ruszy w małopolskim Brzesku.
- Obraz namalowany przez dziecko to bezcenna pamiątka w rodzinie. Nawet jak jest zupełnie nieudany - podkreśla artystka - Dlatego tak mocno popieram tę akcję. Dzieci teraz tylko przesiadują przed komputerem i telewizorem. Trzeba obudzić w nich talent, zachęcić ich do tworzenia.

---------------------
* Dłuższa wersja artykułu, który ukazał się w papierowym wydaniu Gazety Krakowskiej. Niestety, reklamy są w gazetach najważniejsze....

wtorek, 26 października 2010

Trzy białe śmierci

Muszę przyznać, że z każdymi odwiedzinami lubię rodzinę K. coraz bardziej. A pomyśleć, że przy pierwszej prezentacji "mej skromnej osoby" (że też zastosuję średniowieczną retorykę umniejszania się ;) chciałam uciekać na piechotę do Krakowa. Co z tego, że jest oddalony o dobre 40 km  :).

Coś czuję, że niedługo powstanie tu osobna kategoria na teksty taty K. Tymczasem na dobry początek cyklu jedna "migawka".

Niedziela. Siedzimy wszyscy przy wspólnym stole w salonie. K. woła za wychodzącą do kuchni siostrą o sól. Słyszy to wchodzący tata. Kładzie na blacie talerz z chudym mięsem i warzywkami, siada, a potem zdecydowany mówi.
- Wiecie, że śmierć ma biały kolor?
Cisza, oprócz wymownych uśmiechów K. i jego siostry.
- Więcej powiem - są trzy białe śmierci. I na dodatek wszystkie mamy przy tym stole! - tu tata robi pauzę, czeka na efekt grozy, albo co najmniej małego trzęsienia ziemi.Nic takiego nie następuje, więc mówi dalej - Wszystkie mamy tutaj: cukier, sól... i służbę zdrowia! - kończy, spoglądając z uśmiechem triumfu na swoja żonę i córkę.


:)

wtorek, 3 sierpnia 2010

Mężczyźnie gotować nie warto.

Znowu migawka, ale że tak powiem, cel jest wzniosły. Chodzi bowiem o przestrogę.

Piątkowy wieczór, kuchnia w mieszkaniu K. Dzisiaj moja kolej na gotowanie kolacji, więc wymyśliłam spaghetti. Proste, szybkie i dobre. Trzydzieści minut później sterta zakupów wypakowanych na stół zamienia się w dwie miseczki makaronu ze "stuningowanym" sosem bolognese (czosnek, zioła i ser :). Kładę je przez K. Bierze widelec, próbuje... i leci do kuchni. Po chwili wraca ze śmietaną i serem Bleu. Na szczycie jego porcji lądują trzy łyżki śmietany, a na około tego - kawałki bleu. Próbuje. Podchodzi do mnie, całuje w policzek.
- Kochanie, pyszne! - mówi.

I dlatego drogie Panie, mężczyźnie gotować nie warto.

czwartek, 1 lipca 2010

Mężczyźni są jak MPK

Kraków o czwartej nad ranem jest wspaniały. Wszędzie jest cicho, słychać tylko ptaki. Idzie się powoli ulicą, czuje każdą nierówność chodnika pod obcasem. W głowie jeszcze szumi alkohol i muzyka. Ludzie, których się mija, przypominają jakieś senne mary. Nierzeczywiste, blade, potargane - chociaż tyle, że się uśmiechają.
Ba, czasem nawet się odezwą.

Siedzę na przystanku. Ostatni nocny autobus uciekł mi 5 minut wcześniej, pozostaje więc czekanie na pierwszy dzienny. Więc czekam, co robić - w butach, które mam na sobie, nie zrobię już ani kroku dalej. Nagle dzwoni telefon. J. - chce mnie ratować i przyjechać samochodem. Mówię, że nie, że poczekam - bo w sumie fajnie się czeka. Najwyraźniej mało skutecznie, bo J. mówi zdecydowane "Przyjadę" i się rozłącza.

- Kogo pocieszałaś?

Odwracam głowę w prawo. Na ławce obok siedzi jakiś chłopak. Typ zdezelowanego filozofa. Potargane ciemne włosy, broda, okulary w grubych oprawkach, brązowa marynarka, wymięta koszula. Między wąsami coś błyska. Aparat na zębach.

- Nikogo nie pocieszałam. Rozmawiałam tylko - odpowiadam kompletnie zaskoczona
- Aaaa... z mężczyzną. Widzisz, z mężczyznami jest tak, jak z MPK...

Patrzę na przystankowego myśliciela z jeszcze większym zaskoczeniem. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, sam się odezwał.

- No tak, tak. Jak z MPK, bo też są tak zawodni.

Chciałam coś powiedzieć, nie zdążyłam. W tym momencie podjechał J. Filozof popatrzył z wyrzutem. Drzwi się zamknęły, J. nacisnął pedał gazu.

niedziela, 20 czerwca 2010

O grochu i kręglach :)

Mądrości J. ciąg dalszy - bo trzeba je zachować dla potomności :)

Występują: ja, M. i J.
Miejsce: parking na jednym z krakowskich osiedli
Czas: środek nocy.

Jak to zawsze bywa, najwięcej tematów do rozmowy znajduje się wtedy, gdy trzeba się żegnać. No to stoimy, gadamy. Nic się nie dzieje ;)
I nagle...
- Słyszeliście, jak szumi? Będzie burza? - mówię.
- E, nie... to tylko wiatr - odpowiada J.
A że nie mamy angielskim temperamentów, w tym momencie rozmowa się urywa. Przecież o pogodzie gadać nie będziemy. Tym bardziej, że w środku nocy zakrawa to na perwersję.
- Ej, a wiecie, co się mówi, jak wiatr wieje? - pyta J.
Tradycyjnie patrzę na M. A M. na mnie.
- Nie... - i też tradycyjnie, równocześnie odpowiadamy z M.
- Że Pan Bóg się najadł grochówki i teraz pier...znaczy się, puszcza wiatr - odpowiada z rozbrajającym uśmiechem J.
Patrzę na M. M. na mnie. Wybuchamy śmiechem.
- A wiece co się mówi, jak jest burza? - pyta J.
Śmiech się urywa. Przeczuwam coś złego. Coś bardzo złego.
- Że... aniołki grają w kręgle - odpowiada zadowolony z siebie J.
--------

Jak dalej tak pójdzie, to będę musiała zrobić dla J. osobną kategorię na tym blogu ;)

sobota, 12 czerwca 2010

Imię uniwersalne

Idziemy z J. i M. jedną z alejek w Parku Jordana. Mijamy któreś tam z najzwyklejszy drzew. Ja na nie nie patrzę, M. też nie. Jak się okazuje, błędnie.
-O! - mówi J. - to tutaj zrobiłem zdjęcia tej fajnej wiewiórce.
Kiwamy ze zrozumieniem.
- A wiecie, że jest jedno kobiece imię, na które reagują wszystkie zwierzęta? A wiewiórki w szczególności?
To już mnie zaintrygowało. Patrzę na M.
M. też się zainteresował.
- Jakie? - pytamy niemal równocześnie.
- Basia. Baaasiaaaaaaa - mówi zadowolony J.

-----------------------

Testowałam "Basię" na swoim psie, choć wabi się "Tina". W sumie działa. Tyle, że ona, już bidusia, jest staruszka - i trochę przygłuchła przez te długie lata ;)