Obecnie studiuje i mieszkam w Wielkim Mieście. Wielkie miasta mają to do siebie, że człowiek wychowany w Małym Miasteczku (jak ja) czuje się w nich zagubiony, pomijany – potrącany przez niewidzący i nie-czujący niczego tłum. Tymczasem zdarzyło się coś, co pozwoliło mi poczuć, że ta masa anonimowych ludzi jest jakaś życzliwsza, ba – nawet potrafi odwzajemnić uśmiech.
Jest ciepły, majowy wieczór. Idę z M. przez rynek główny, ciekawszy z każdym dniem coraz bardziej. Mnóstwo ulicznych grajków, kuglarzy, straganów – jest na co popatrzeć, czego posłuchać. Nagle nasza uwagę zwrócił tłumek wokół jakiegoś grającego na gitarze mężczyzny. Dziwne – tu, po drugiej stronie, rozkłada się już grupa fireshow, a ludzie stoją przy jakimś smutasie. Podeszliśmy bliżej… bliżej staliśmy z dobre pół godziny. Facet był niesamowity – grał stare covery, ale z taki zapałem i radością, że mimowolnie wszyscy kołysali się w takt wybijanych akordów, a z czasem zaczęli z nim śpiewać J Nie obyło się nawet bez chóralnego sto lat, dla jakiejś dziewczyny, która akurat miała urodziny.
Niesamowite to było! – w sercu tego Wielkiego Obcego Miasta, śpiewaliśmy przy gitarze jak grupa kumpli przy maleńkim ognisku, gdzieś na skraju lasu…
Jak będę miała chwilę, to wrzucę kawałek nagrania ( z komórki, ale zawsze coś :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz