piątek, 22 sierpnia 2008

Princesas (2005)


Kino w takim wydaniu jest po prostu zjawiskowe. A reżyser - Fernando León de Aranoa - to czarodziej obrazu !
Ah... rozpływam się, a to opowieść trudna - pełna niezrealizowanych marzeń, tandetnej doczesności, brudu i duchoty. Dwie bohaterki - Caye i Zule - prostytutki i ich codzienność. Co fajne, reżyser nie skupił się na aspektach ich "pracy", a na tym co dzieję się poza nią - rodzinie, nieśmiałych próbach ułożenia sobie życia, "normalnych" kobiecych "odruchów" (plotki, przebieranie ubrań na straganach czy ... zakochanie). Jedna scena zapadła mi szczególnie w pamieci - noc na placu, na ktorych prostytutki po prostu się kłębiły. Ujęcia raz dziewczyn, raz świateł aut, które nieustannie przejeżdzały po placu. A wśród tego wszystkiego naga blondynka, przechodząca po krawęzniku, jak po linie. rozwiane blond włosy, światło uwięzione w kotunrowych, przeźroczystych obcasach. A w tle boska piosenka Manu Chao... Ale to, za co pokochałam ten film to niedopowiedzenia. Dziwne, bo wcale nie rozbijają logicznej konstrukcji film i bynajmniej nie wprowadzają chaosu. Mistrzostwo to końcówka - Zule odbiera wyniki/ mdleję/ scena w parku/seks ze łzami z facetem, którego nienawidzi. Ani słowa, nic - ale jaka przyjemność się domyślać ! Wreszcie kino, które ufa, że jego odbiorca, nie jest jakims bezmózgowym obrazo-chłonem :)

Brak komentarzy: