Poczet polskiej grafomanii
Czasem zastanawiam się czy poczucie humoru Polaków nie zniknęło wraz z upadkiem komunizmu. „Miś”, „Alternatywy 4”, „Seksmisja” – próżno obecnie szukać filmów, które mogłyby się zmierzyć z tymi kultowymi produkcjami. Podobnie w literaturze – teraz wszyscy w niej tacy poważni albo wulgarni. A krytyk literacki umiera z nudów…
Kiedyś było zupełnie inaczej. Nie tak dawno temu na poznańskim Uniwersytecie Adama Mickiewicza dwóch niepokornych studentów – Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz – postanowiło zająć się przeglądem polskiej grafomanii. A było wtedy w czym wybierać. Taśmowo produkowana literatura głębokiego „peerelu” aż domagała się błyskotliwego omówienia. W końcu do utworów tego kalibru trzeba było podejść z humorem i zdrowym dystansem – inaczej styczność z nimi groziła poważnymi powikłaniami zdrowotnymi.
Trzeba jakichś dowodów? Proszę bardzo. W powieści milicyjnej Heleny Sekuły, można przeczytać, że „lekarz, który pierwszy zobaczył trupa, nie pozwolił mu ani chodzić, ani niczego dotykać, uznawszy, i słusznie, że to sprawa milicji”. Oprócz spacerujących i wścibskich denatów, w literaturze tego typu aż roi się od bohaterów, którzy potrafią bić „humanitarnie, ale tak, aby bolało” i są „mężczyznami z jądrami na miejscu”. Czytelnik nie powinien dziwić się więc, że (jak pisał Jerzy Bronisławski) „turnus nie był udany, ponieważ nie sprzyjała pogoda, tego dnia więc na plażę wyległo mrowię ludzi”. Najgorsza jest jednak młodzież, która bezczelnie czesze się pod górę, chodzi w wąskich spodniach i czarnych golfach, a ponadto (ku oburzeniu Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego) słucha „płyt Armstronga, Priestley’a i innych jazzowych gwiazd”. Na całe szczęście wroga łatwo rozpoznać – szpiedzy mają ciemne włosy, parszywie obcobrzmiące nazwiska, pocą się i nerwowo pocierają czoło. Trzeba jednak pamiętać, że próbują przebiegle wcielić się (nomen omen, też w podejrzanych) artystów. Tych jednak wprawne oko milicjanta łatwo rozpozna – „Kamera filmowa, przewieszona nonszalancko przez ramię, oraz mały berecik zsunięty na tył głowy czyniły zeń rasowego przedstawiciela X Muzy”.
Jeszcze o poezji, bo jak wiadomo, to ona od wieków krzepi naród i niesie mu pociechę. Trzymałko i Dzierżankiewicz w swoich felietonach wynajdują i opisują bardów, o których zapomnieć nie sposób. Co tam jakiś Mickiewicz, Norwid czy Słowacki. Lęki i potrzeby społeczeństwa może zrozumieć tylko ktoś pokroju Józefa Ozgi-Michalskiego: „Nasza sprawa – rzeszą pokoju/ ośmielamy się błagać z naciskiem/ wolno idzie na kształt wołu/ w międzyrożu dynamit z listem”. Zapewne, gdyby towarzysz Józef był dalej aktywny twórczo, mógłby uwspółcześnić ostatni wers, zmieniając go np. na „wąglika w liście” i, ku zadowoleniu społeczeństwa, wydać zbiór swojej poezji raz jeszcze.
Jeśli ktoś nie czuje się mocny w poezji, a przedzieranie się przez podobną metaforykę przyprawia go o nadmierną potliwość (do czego nie warto się mimo wszystko przyznawać – toż to przecież cecha szpiegów), chętnie zapewne pozostanie w bezpiecznym dla siebie obszarze prozy. Jednak i tu czekają go niespodziewane pułapki, jak np. pisarstwo Eugeniusza Kabatca: „Plan najwcześniejszy, proscenium przychylne mi zwykle, zależne od mojej woli i moich kaprysów, wyobcowało się nagłe, stanęło okoniem”.
Podobnych absurdów i potknięć w produkowanej taśmowo literaturze PRL-u było jeszcze więcej. Warto więc sięgnąć po kultowe już dzisiaj „Książki najgorsze” Stanisława Barańczaka. Okazja tym lepsza, że Znak wydał ostatnio ten zbiór wzbogacając go o „pięć wyskoków paszkwilanckich”, opublikowanych w 1993 roku w „Gazecie Wyborczej”. Idealna dawka ironicznego poczucia humoru na najwyższym poziomie. Polecam na jesienną szarugę, szczególnie tym, którzy na pamięć już znają „peerelowskie” szlagiery filmowe.
Paulina Korbut
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz