niedziela, 16 listopada 2008

"Traktat o łuskaniu fasoli" Wiesława Myśliwskiego


Książka, której przeczytanie ciągle odkładałam na lepszy czas. A to egzamin-"kobyła" z Pozytywizmu i Młodej Polski, a to pisanie licencjatu, a to co innego...
Kiedy wreszcie udało mi się dorwać "Traktat", nie mogłam się wręcz odkleić. Co za proza!

A w sumie powinno być nudno... Cała opowieść (ponad 500 stron ;) to... monolog. Ja już przy Wielkiej Improwizacji wysiadałam (tak, ja - polonistka !), a przy Myśliwskim... łapczywie połykałam kolejne zdania, strony, rozdziały...

"Traktat" to jedna noc, w trakcie której emerytowany muzyk (obecnie dozorca domków letniskowych) opowiada tajemniczemu gościowi całe swoje życie. Szkolne bójki, pierwsze fascynacje muzyczne, miłosne... I choć forma monologu powinna odstraszać, to mnie wręcz zahipnotyzowała. Takie rozwiązanie narracyjne (słyszymy jakby pół rozmowy, tzn. tylko tę od strony dozorcy, przybysz milczy) sprawia, że czytelnik może się wczuć w rolę gościa... i brać realny udział w rozmowie. Może wymaga to "empatii fikcyjnej" (którą podobną mam... w przeciwieństwie do realnej ;/), ale mnie taki układ jakoś ... uspokajał. Może jakoś mi to rekompensuje brak bliskiego kontaktu z takim "mędrcem". W mojej rodzinie z męska starszyzną to jest... jak jest...

Na odwrocie książki cytat z jakiejś recenzji - "takiej książki nie napisze nikt z młodych". To prawda. Tyle w niej spokoju, zdrowe dystansu do siebie i świata, pogodzenia ze wszystkim - to jest chyba ta cała "mądrość życiowa". Tylko inna, niż wydaniu powszechnym - bez głupiego zrzędzenia i narzekania. Skąd w Myśliwskim tyle ciepła i spokoju?

No i nie ma nic "genederowego", "queerowego" itp.
Uffffff :)

Brak komentarzy: