Lubię, kiedy książka, którą biorę do ręki, potrafi mnie czymś zaskoczyć. I nie chodzi tu po prostu o trzymanie w napięciu – to mam niemal w każdym kryminale. Dobra powieść, tak jak interesująca kobieta – musi mieć to tak trudne do zdefiniowania „coś”. Takie „coś” znalazłam w debiutanckiej powieści Young-ha Kim’a.
Pierwsze, co powinno zaciekawić każdego czytelnika, to sama okładka. I choć nie powinno się niczego w dobie szalejącej konsumpcji oceniać po opakowaniu, warto o niej wspomnieć. Bo gdy tylko uchyli się drzwi, okazuje się, że śpiąca kobieta...wcale nie śpi. Nie mniej intrygująca jest sama fabuła powieści. Główny bohater, a jednocześnie narrator całej opowieści, pozostaje zagadkowy do samego końca. Opowiada zdawkowo o swoim życiu, dziwnej pracy i tajemniczych klientach, których wcale nie chce mieć zbyt dużo. Czym faktycznie się zajmuje, czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec powieści, dlatego nie mam zamiaru niczego „spoilerować”. Kolejne bohaterki powieści przypominają narratorowi eteryczną Judytę z obrazów Gustawa Klimta, a opowieść o nich przeplata się z refleksjami na temat „Śmierci Marata” Davida czy „Śmierci Sardanapala” Delacroix’a. Natomiast mężczyzn, którzy w powieści są anonimowo opatrzeni tylko inicjałem imienia, Young-ha Kim portretuje w ich nieustannej pogoni za spełnieniem, którego i tak nie mogą osiągnąć.
„Mogę odejść, gdy zechcę” to niezwykle ciekawy traktat o wzajemnym przenikaniu się śmierci i sztuki. I choć takie połączenie to nihil novi po epoce dekadentyzmu, to w wykonaniu koreańskiego pisarza prezentuje się bardzo intrygująco. Subtelna granica pomiędzy jednym, a drugim stopniowo się zaciera. Young-ha Kim ma świadomość tego, że obecnie „śmierć nie porusza w ludziach żadnych uczuć, jak pornografia”, dlatego też z taką ostrożnością dobiera słowa, by nic nie brzmiało zbyt patetycznie, a przez to – sztucznie.
Recenzja ukazała się w Miesięczniku Studenckim "Manko" (www.manko.pl)
Pierwsze, co powinno zaciekawić każdego czytelnika, to sama okładka. I choć nie powinno się niczego w dobie szalejącej konsumpcji oceniać po opakowaniu, warto o niej wspomnieć. Bo gdy tylko uchyli się drzwi, okazuje się, że śpiąca kobieta...wcale nie śpi. Nie mniej intrygująca jest sama fabuła powieści. Główny bohater, a jednocześnie narrator całej opowieści, pozostaje zagadkowy do samego końca. Opowiada zdawkowo o swoim życiu, dziwnej pracy i tajemniczych klientach, których wcale nie chce mieć zbyt dużo. Czym faktycznie się zajmuje, czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec powieści, dlatego nie mam zamiaru niczego „spoilerować”. Kolejne bohaterki powieści przypominają narratorowi eteryczną Judytę z obrazów Gustawa Klimta, a opowieść o nich przeplata się z refleksjami na temat „Śmierci Marata” Davida czy „Śmierci Sardanapala” Delacroix’a. Natomiast mężczyzn, którzy w powieści są anonimowo opatrzeni tylko inicjałem imienia, Young-ha Kim portretuje w ich nieustannej pogoni za spełnieniem, którego i tak nie mogą osiągnąć.
„Mogę odejść, gdy zechcę” to niezwykle ciekawy traktat o wzajemnym przenikaniu się śmierci i sztuki. I choć takie połączenie to nihil novi po epoce dekadentyzmu, to w wykonaniu koreańskiego pisarza prezentuje się bardzo intrygująco. Subtelna granica pomiędzy jednym, a drugim stopniowo się zaciera. Young-ha Kim ma świadomość tego, że obecnie „śmierć nie porusza w ludziach żadnych uczuć, jak pornografia”, dlatego też z taką ostrożnością dobiera słowa, by nic nie brzmiało zbyt patetycznie, a przez to – sztucznie.
Recenzja ukazała się w Miesięczniku Studenckim "Manko" (www.manko.pl)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz