czwartek, 11 czerwca 2009

"Once", reż. John Carney


Zanim obejrzałam, spytałam S. dwa razy:
- Czy to jest film o miłości?
- Nie... może trochę... tak, trochę.
- Dobra, jak tylko trochę, to wytrzymam


Właśnie obejrzałam. I zanim cokolwiek napiszę, cytat z mistrza:

"Film Once naładował mnie pozytywną energią na całą resztę roku"
Steven Spielberg

Mnie też, choć początkowo nic nie wskazywało, że tak będzie. Po pierwsze - wiecznie zachmurzona, ponura... Irlandia? (taki strzał, nie chce mi się sprawdzać ;). Po drugie - te parę deko "miłosci", na którą mam od pewnego czasu uczulenie. Po trzecie - banalna do bólu historia.

Co wychodzi, kiedy dołoży się do tego jeszcze "niedekonstruowalną" (Derrida by pewnie zaprzeczył :) atmosferę filmu i świetny soundtrack? Majstersztyk (żeby uniknąć większych słów, jakie się cisną pod palce ;)

W "Once" jest tyle ciepła, naturalności, prawdziwości. Bohaterowie nie są idealni ani piękni. Mówią niewyraźnie, niefotogenicznie wykrzywiają się przy śpiewaniu / ;))))
I właśnie dzięki temu, choć film opowiada najbardziej typowy "mit założycielski" zespołu, widz siedzi przed ekranem zauroczony.

Podziękowania należą się też reżyserowi. Mógł zakończyć film słodkim happy endem - np. Sceną, kiedy dwójka głównych bohaterów gra koncert przed olbrzymią publicznością. Światła powoli rozświetlają pogrążonych w mroku muzykow, twarze słuchaczy... - jakie po hollywoodzku czwytliwe, czyż nie?
I na całe szczęście tego nie zrobił.
Dzięki temu "Once" ma w sobie tyle uroku i intymności. A widz czuje się wyrożniony, że Glen i Marketa zechcieli mu o tym opowiedzieć. Podzielić kawałkiem czegoś autentycznego i ... pięknego.


p.s. Soundtrack z filmu po prostu POŻERAM.

1 komentarz:

szwedzki44 pisze...

uwielbiam filmy,które nie są cukierkowe i zaskakują...ale wiesz co?ten film jednak jest o miłości:)))choć myślę,ze przede wszystkim o muzyce,,,i co całkiem dobrej....do następnego filmu Paola:***